Brzeżanin w Japonii (cz.8) 3776 metrów nad poziomem morza

0
Reklama

Nie ma na świecie góry, którą po samej sylwetce rozpoznałoby tak wiele osób. Nie ma na świecie szczytu, którego nazwa byłaby tak znana i natychmiast kojarzyła się z określonym krajem i obrazem. Fudżi – znajdujący się na wyspie Honsiu czynny stratowulkan, najwyższy szczyt Japonii, święta góra wyznawców shintō.


Brzmi to wszystko dumnie i majestatycznie. Tak też prezentuje się z oddali, skryty w chmurach lub pokryty śniegiem, szczyt Fudżi. Przez stulecia był on motywem bardzo często wykorzystywanym przez japońskich artystów. Najbardziej znanym dziełem, ukazującym piękno świętej góry, jest zbiór drzeworytów „36 widoków góry Fudżi” autorstwa  Hokusaia Katsushiki.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

Źródła podają, że pierwszego zdobycia Fudżi dokonał nieznany mnich w 663 roku. Co ciekawe, do początku epoki  Meiji, czyli do roku 1868, na szczyt nie miały prawa wchodzić kobiety.

Nie zapominajmy też o tym, że Fudżi to wulkan. Ostatnia jego erupcja miała miejsce 16 grudnia 1707 roku. Wybuch był wówczas tak potężny, że rzeka lawy i gorącego popiołu spłynęła na okoliczne miasta, a oddalone o około sto kilometrów Tokio zostało całkowicie pokryte popiołem. Co jakiś czas w Japonii wraca temat wulkanu i jego aktywności. Kolejna jego erupcja może być kataklizmem porównywalnym z tsunami, które uderzyło w wybrzeże Kraju Kwitnącej Wiśni w 2011 roku.

brzeżanin w japonii cz8 _brzeg23 (1)
Majestatyczna góra Fudżi

Te wszystkie informacje i ciekawostki budują w wyobraźni obraz góry piekielnie trudnej do zdobycia. Prawda jest jednak nieco inna. Fudżi to najłatwiejszy szczyt o tak imponującej wysokości. Z tego właśnie powodu, każdego roku, od początku lipca do podnóża góry ciągną tłumy turystów z całego świata. Wszędzie jest pełno sklepików z pamiątkami, a także z podstawowym sprzętem potrzebnym do tego typu aktywności. Prawdę powiedziawszy, do stacji znajdującej się ponad 2000 m n.p.m. można przyjechać w koszulce z krótkim rękawkiem i klapkach – we wszystko można się zaopatrzyć na miejscu, chociaż ceny oczywiście nie należą do konkurencyjnych.

Przy dobrej pogodzie Fudżi widać z różnych punktów widokowych w Tokio. Nie miałem tego szczęścia i potężny kształt góry widzę pierwszy raz dopiero z Tachikawy.

Nie jestem żadnym wielkim góralem. Na koncie moich zdobyczy nie widnieją nawet Rysy. Kasprowy Wierch, Śnieżnik i Śnieżka jakoś nie robią na nikim wrażenia. A tu, przede mną, szczyt znajdujący się 3776 m n.p.m. Zerkam na niego coraz częściej. Najpierw czekając na kolej jednotorową, którą dojeżdżam do okolic autostrady – wówczas jest jeszcze niewielkim stożkiem majaczącym gdzieś daleko ode mnie – a następnie z autobusu jadącego do podnóża góry – wówczas zamienia się ona w ogromną ścianę, wiszącą nad całym krajobrazem.

Przez jakiś czas można jeszcze podziwiać lasy i jeziora znajdujące się u podnóża góry

Na ponad 2000 m n.p.m. zaczyna się dopiero cała zabawa. Jest chłodno i orzeźwiająco, a to sprawia, że idzie się bardzo przyjemnie. Wokół coraz rzadziej rosnące drzewa. Gdzieś na dole majaczą połacie zieleni i ogromne, piękne jeziora. Taki krajobraz bardzo szybko jednak zamienia się w wulkaniczne pustkowie. Sypkie zbocza sprawiają, że mimo porządnych, górskich butów cały czas ślizgam się na pyle. Wokół już ani krzty roślinności. Kilka chwil później robi się na tyle zimno, że muszę ubrać kurtkę i cieplejsze spodnie.

Są takie fragmenty, podczas których lepiej poruszać się na czworakach

Marsz nie jest wymagający, ale męczy z powodu specyficznego podłoża. Niekiedy, gdy jest wystarczająca pochyłość i więcej kamieni, łatwiej jest przejść kawałek na czworakach. Ludzi na szlaku Yoshida (najpopularniejszym szlaku na Fudżi) jest dużo, nawet bardzo dużo. Pierwszy raz w Japonii widzę tylu obcokrajowców. Od jakiegoś czasu nie widać już niczego na dole – tylko chmury.

Schronisko w chmurach

Po godzinie 15 docieram do mojego schroniska, które znajduje się 3100 m n.p.m. Po drodze minąłem już kilka tego typu miejsc. Pod żadnym pozorem nie należy jednak kojarzyć japońskiego schroniska z tymi europejskimi. W Kraju Kwitnącej Wiśni jest to niewielka chatka, w której jedno pomieszczenie zajmują równiutko ułożone w rzędzie śpiwory, a drugie pełni taką funkcję, jaką akurat musi – a to miejsca, gdzie podaje się posiłek, a to poczekalni, w której można usiąść na podłodze i ogrzać się przy czymś, co przypomina kominek.

Pomieszczenie noclegowe w schronisku – śpiwory i poduszki ułożone równiutko w rzędzie

Jest jeszcze kilka specyficznych spraw związanych ze schroniskami. Po pierwsze, część z nich jest przeznaczona tylko dla osób mówiących po japońsku (czyli – umówmy się – niemal wyłącznie dla Japończyków). Po drugie, schronić się można tylko w schronisku, w którym ma się zarezerwowany nocleg. Przy pozostałych można się zatrzymać, kupić sobie w okienku gorący kubek zupy, czy herbaty i tyle. Pewnie w przypadku fatalnej pogody i niebezpieczeństwa sprawa wygląda inaczej, ale generalnie schroniska nie wpuszczają innych ludzi, niż swoich klientów. Kolejna rzecz to drobnostka – do schroniska wchodzi się bez butów. Ostatnia sprawia już więcej kłopotu: nie ma wody. Jest nawet darmowe Wi-Fi, ale wody nie ma. Ani kranu, ani prysznica – niczego. Witamy na wulkanie – mamy tu tyle wody, ile sobie wniesiemy. Wodę do picia można oczywiście kupić, ale jest droga.

brzeżanin w japonii cz8 _brzeg23 (7)

Jedno ze schronisk na Fudżi

Po ogarnięciu się nieco kładę się na chwilę w śpiworze i zasypiam. Budzę się po ponad dwóch godzinach i widzę, że w pomieszczeniu, w którym było raptem sześć osób, jest ich już kilkadziesiąt. Chwilę później zjadam obiad składający się z kawałka ryby oraz miski ryżu z curry i czekam.

Najgorsze jest czekanie, a czekać muszę przynajmniej do północy. Na szczyt będę wchodził w nocy, aby zdążyć na wschód słońca. Siedzę zatem przez dłuższy czas po turecku na podłodze i staram się zabić czas bawiąc się telefonem. Próbuję się położyć jeszcze na chwilę, ale nie mogę zasnąć.

Tuż przed 1 w nocy wychodzę na zewnątrz schroniska i zerkam na znajdujący się obok termometr – jest niecałe 6 stopni Celsjusza. Na szczycie będzie jeszcze mniej. To przecież 3776 metrów nad poziomem morza.

 Na 3400 metrach jest już bardzo zimno i wietrznie

Ze szlaku prowadzącego na szczyt łypią światełka latarek czołowych. Jest ich bardzo dużo, wyglądają jak świetliki. I znowu, niby trasa nie jest trudna, ale iść trzeba wolno i ostrożnie. Wiatr wyje niemiłosiernie i robi się potwornie zimy. Mijam ostatnie schronisko, znajdujące się na 3400 m n.p.m. Przede mną już tylko szczyt. Ale wcześniej walka z wiatrem – cholernie zimnym, wyjącym wiatrem, przed którym nie ma się gdzie schować. Jest jeszcze, co prawda, jeden przystanek. Jakieś pozostałości drewnianej chatki – pewnie starego schroniska, ale w każdą szczelinę już się ktoś wcisnął.

Ostatnie metry pokonuję zadziwiająco spokojnie i na szczycie melduję się dobre 25 minut przed świtem. Ten jest oczywiście zachwycający i żadne zdjęcia nie oddadzą choćby namiastki tego widoku. Pozostaje jeszcze przechadzka wokół krateru i powoli trzeba się zbierać z powrotem.

Wschód słońca widziany ze szczytu Fudżi oraz widok na krater wulkanu

Zejście z Fudżi jest chyba bardziej forsowne niż wejście. Postanawiam nie iść szlakiem Yoshida i w ten sposób trafiam na niemającą końca koleinę pełną pyłu i szutru wulkanicznego. Muszę się cały czas zapierać, a i tak zsuwam się ze zbocza. Nogi bolą jak diabli, bo nie są przecież przyzwyczajone do tak nietypowego wysiłku.

Wokół jakoś dziwnie pusto. Od dłuższego czasu żywej duszy nie widziałem, ale idę cały czas szlakiem, więc nie ma mowy o tym żebym się zgubił. Gęsta jak mleko mgła wisi nad morzem pyłu i zaczynam rozumieć skąd w tych wszystkich japońskich filmach i anime tak wielkie umiłowanie do takiego diabolicznego krajobrazu. Mijają dobre trzy godziny, a wokół wszystko wygląda podobnie. Żwir, pył, mgła – tyle dobrze, że coraz więcej zieleni.

Po bardzo wyczerpującej trasie docieram do lasu, którym idę kolejną godzinę. Wreszcie trafiam na asfaltową drogę, przy której stoi spory dom (pełniący, jak się później okazało, również funkcję jadłodajni), a obok niego szereg maszyn z napojami i drewniane stoliki. Na wprost mnie stoi uśmiechnięty Japończyk w średnim wieku. Podchodzę i pytam po angielsku – gdzie jestem i jak się wydostać gdzieś, gdzie jeżdżą autobusy lub kolej. Ten, całkiem przyzwoitą angielszczyzną odpowiada, że dziś stąd nic nie odjeżdża, a na piechotę do najbliższej stacji trzeba iść 3 do 4 godzin.  

Miałem się już załamać, zrzucić plecak i po prostu usiąść na ziemi, gdy tuż obok pojawiła się młoda kobieta, mówiąc: „We’re on the same boat” (dosł. „jesteśmy na tej samej łodzi” – idiom, który przetłumaczyć można jako „jedziemy na tym samym wózku”).

Okazało się, że zszedłem szlakiem, który jeszcze nie był otwarty. Nie tylko ja. Podobną drogę chwilę wcześniej przemierzyła Amerykanka ze swoim chłopakiem, jeszcze nieco wcześniej dwóch Francuzów, a już zupełnie najwcześniej młody Australijczyk. Taką to właśnie międzynarodową ekipą spotkaliśmy się w chacie miłego Japończyka, zastanawiając się, co dalej. W międzyczasie  małżonka gospodarza poczęstowała nas wywarem, który nazwała „grzybową herbatą”. W każdym innym przypadku poważnie zastanowiłbym się nad wypiciem czego o takiej nazwie, ale wtedy było mi wszystko jedno.

Po krótkiej debacie i zasięgnięciu języka udało się znaleźć rozwiązanie. Po niecałej godzinie kolega naszego gospodarza przyjechał po nas ośmioosobowym samochodem i za nieduże pieniądze zawiózł nas do miejscowości, z której można było się dostać do Tokio. Siedząc w tym aucie, zerkając na przemykający za oknem krajobraz, próbowałem zebrać do kupy ostatnie wydarzenia.

Przez ostatnią dobę spałem tyle co nic, szedłem w upale, następnie w mrozie, nocą wchodziłem na szczyt świętej góry, tuż po świcie schodziłem jakimś piekielnym, wulkanicznym zboczem, a teraz jadę gdzieś z Amerykanką i jej chłopakiem, dwoma Francuzami i Australijczykiem, a naszym kierowcą jest nieznany nam Japończyk. A… jeszcze piłem grzybową herbatę. Może to wszystko właśnie przez grzybową herbatę?

Ostatnie dwie noce spędzam we wschodniej części Tokio, aby szybciej i wygodniej dostać się w ostatni dzień na lotnisko. Miejsce, w którym się zatrzymałem – delikatnie rzecz ujmując – miało sznyt tradycyjny. Mata tatami, stolik wysokości niespełna 50 centymetrów, papierowe ściany. Brakowało jeszcze tylko stojaka na katanę i wakizashi.

brzeżanin w japonii cz8 _brzeg23 (11)

Pokój urządzony w tradycyjnym japońskim stylu

Gdy przyszedłem się zakwaterować, właściciel tego przybytku spojrzał na mnie jakbym spadł z kosmosu. Oto w jego niewielkim domu gościnnym pojawił się wysoki, biały człowiek z potężnymi bagażami, do tego uwalany trudami wejścia i zejścia z Fudżi. Trudno – będzie miał co chłop opowiadać kolegom przy piwie.

Ostatni dzień to już tylko czas na zakupy, odpoczynek i dobre jedzenie. W pobliżu odnajduję restaurację z fantastycznymi owocami morza, a na rogu budkę z Takoyaki (smażone kulki z ciasta, z kawałkami ośmiornicy w środku, podawane z rozmaitymi dodatkami).

brzeżanin w japonii cz8 _brzeg23 (12)

Makaron z kawałkami ośmiornicy oraz małże

brzeżanin w japonii cz8 _brzeg23 (13) Takoyaki

W sobotę rano docieram na Międzynarodowy Port Lotniczy Narita. Podczas odprawy zaczynają do mnie docierać szeleszczące, polskie słowa. Nieco później siedzę już przy oknie Boeinga 787, oglądając znikającą pod samolotem Japonię.

Autorem cyklu jest Krystian Ławreniuk – brzeżanin, autor zbioru opowiadań „Ziemia Wróżek’ oraz tomu poetyckiego „Arkansas”, który sam się określa mianem „bardzo początkującego podróżnika”.

Reklama