Butelka lemoniady, czyli o życzliwych zza Oceanu

0
Reklama

„Nienawiść – uczucie powstające przy okazji zetknięcia się z objawami wyższości innych.”
 Ambrose Gwinnett Bierce, satyryk amerykański

Życzliwość po amerykańsku. Brzmi trochę jak tytuł z jakiejś poetyckiej książki kulinarnej. Mamy w końcu „rybę po grecku”, „wołowinę a’la  Bourgignon, „kaczkę po pekińsku” czy „placek po węgiersku”. Po samych wyżej wymienionych sądząc, można by śmiało stwierdzić, że Polacy to nie tylko naród smakoszy, ale i zagorzałych kosmopolitów. Czemuż by więc nie dać upustu kreatywności i nie stworzyć przepisu na życzliwość? Wydaje się to nadzwyczaj mało skomplikowane. Prawie jak kogel mogel.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

Wystarczyłoby zacząć od wymieszania garści optymizmu z łyżką stołową zaufania, a potem to już każdy mógłby to sobie doprawić tym, co mu tam sumienie i kubki smakowe podpowiedzą – odrobiną szacunku, szczyptą altruizmu, ziarenkiem uśmiechu. Voila! Życzliwość gotowa. Prawda, że nie trudne? Problem tylko z tym, jak ją nazwać, bo „życzliwość po polsku” czy (niech już jej tam będzie)  „a’la polonaise”, jakoś się tak trochę „gryzie”, jak to mawiała moja świętej pamięci babcia, obrzucając pogardliwym spojrzeniem przepis na kurczaka w ananasach czy schab ze śliwkami. Babcia była tradycjonalistką i chyba trzeba jej wybaczyć podejrzliwość do wszystkiego co obce, przynajmniej na tyle długo,  jak długo dotyczyła ona zawartości patelni czy brytfanny. Co zrobić jednak z podejrzliwością, która wymyka się poza próg kuchni i niczym wirus zaraża całe osiedla? Co z zazdrością, która jak salmonella albo inny gronkowiec złocisty paraliżuje polskie żołądki? „Zazdrość po polsku”? Jakoś się nie gryzie, a szkoda…

Pamiętam, kiedy po raz pierwszy udało mi się zakosztować życzliwości po amerykańsku. Robiłam wtedy zakupy w jednym z okolicznych sklepów spożywczych, w których towarzyszył mi uroczy, choć nad wyraz ruchliwy, czteroletni synek koleżanki. Miało to miejsce wczesnym kalifornijskim popołudniem, więc nic dziwnego, że w jakieś trzy minuty po wejściu do sklepu dzieciak oznajmił, wykorzystując tym samym swoje nieprzeciętne zdolności wokalne, że chce mu się pić. Ociekając potem, nie w wyniku gorąca bynajmniej, złapałam butelkę lemoniady, która tu, w Stanach Zjednoczonych, w rozmiarach normalnych nie funkcjonuje, dostępne są jedynie jej wydania w butelkach-gigantach, i oznajmiłam małemu, że złapię jeszcze tylko parę rzeczy, zapłacimy i będzie mógł się napić. Moje użycie czasu przyszłego nie do końca
przypadło mu najwyraźniej do gustu, bo pić mu się chciało „już”, a nie po tym, kiedy „zapłacimy”. Butelka w magiczny sposób wylądowała tym samym w jego śliskich, czteroletnich rączkach (doprawdy fascynującym jest fakt, z jaką szybkością i finezją potrafią się poruszać małe dzieci), po to tylko, by za sekund kilka rozbić się wdzięcznie na podłodze, pokryć ją błyszczącym szkłem, a nas oboje żółtą, lepką cieczą. Jeśli już o kolorach mowa, to dodam tylko, że żółć nie była jedyną barwą, która towarzyszyła owemu incydentowi. Wpisały się w niego ponadto ceglana czerwień (moja twarz) i, jakby to zaśpiewał legendarny Procol Harum, bielszy odcień bieli (twarz małego). Próbując ukryć zażenowanie, schyliłam się ku podłodze, by zacząc zbierać odłamki szkła, kiedy podszedł do mnie miły pan i powiedział: „Oj, nie trzeba, ja to zrobię”. Ja mu na to, że przepraszam i że w ogóle głupio mi, bo małemu chciało się pić i tak dalej. Pan mi na to, że fajny mały, taki wyrośnięty,  i  że w ogóle „no big deal” („nie ma sprawy”), po czym pyta mnie, która to dokładnie lemoniada zakończyła swój krótki żywot na podłodze sklepu. Ja mu na to (nadal ceglana jak poniemiecki budynek), że „ta i ta”. Myślę sobie: „Pewnie musi dac znać kasjerowi, za który produkt ma mnie skasować”. Po chwili jednak, ku mojemu osłupieniu, pan wrócił z taką samą butelką lemoniady, którą to zgrabnie włożył mi do koszyka. Na moje: „ja zapłacę”, pan stwierdził jedynie „It’s okay”, po czym oboje, ja i sprawca zamieszania, ruszyliśmy na dalszy podbój sklepu. Butelkę, do której dostałam jeszcze rurkę, żeby małemu było wygodniej pić, otworzyłam już po wyjściu. Tym razem udało nam się obojgu ugasić pragnienia. Jemu – to zwykłe, ludzkie,  które zaspakaja płyn, mnie – to też zwykłe i tez ludzkie, które zaspakaja życzliwość. Przykładów mogłabym mnożyć w nieskończoność. Czy to starszy pan na ulicy, który wita mnie miłym, choć nieco machinalnym: „Jak się Pani ma dzisiejszego poranka?”, czy pani w sklepie, w którym oddaję buty, bo uciskają, której jest przykro, że „produkt nie spełnił moich oczekiwań”, czy dozorca budynku, którego obudziłam o dwunastej w nocy, bo zapomniałam klucza, który stwierdza, że „nic się nie stało, to przecież jego praca” albo znajoma, której opowiadam o sukcesie w pracy, ściskająca mnie do utraty tchu, wykrzykując: „I’m so happy for you!” („Tak bardzo się cieszę”). Życzliwi bo chcą. Życzliwi bo muszą. Czy to ważne…
Nie chcę tu bynajmniej apoteozować kolegów zza oceanu. Ludzie są ludźmi i, niezależnie od koloru skóry czy języka, którym się posługują, w podobny sposób reagują na porażkę, ból zęba czy tłok w autobusie. Opisuję jedynie realia, w których się znalazłam i różnice, które dostrzegam.
Różnice te dotyczą ogółu społeczeństwa, które nie zazdrości i nie jest zawistne. Może dlatego, że nie musi zazdrościć? Może, gdybyśmy my, Polacy, nie musieli spoglądać na tę garstkę, której się udało, też bylibyśmy życzliwi? Może nie warto jednak usprawiedliwiać zgry?liwości biedą (choć wiem, że trudno) i powoli próbować już teraz? W końcu, ponoć najpiękniejszy uśmiech ma ten, kto wiele wycierpiał…

Pozdrawiam ze słonecznej Kalifornii,
Patrycja Hawrylciów

Reklama