Pro… bono

0
barcickim.jpg
Reklama

Troska o dobro ogółu, miasta, gminy, powiatu, mieszkańców i Bóg wie jeszcze kogo wylewająca się z materiałów propagandowych kandydatów do samorządu jest wzruszająca. Takiego wysypu altruistów nie obserwuje się nawet podczas Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Ileż to życiowego doświadczenia, zdolności, pomysłowości i kreatywności chcą kandydaci wszystkim wokół ofiarować. A jak to oni potrafią się na wszystkim znać – i na liniach energetycznych, i na wiatrakach, które w zależności od okoliczności są złem wcielonym albo nowoczesnym i ekologicznym źródłem energii. Parkingi, ścieżki rowerowe i most na Odrze obiecują wszyscy. Już powinniśmy się martwić czy wystarczy długości Odry przepływającej przez Brzeg, żeby te wszystkie „przeprawy” pomieścić. Most PO będzie, rzecz jasna, najokazalszy. Banalne jest tylko źródełko funduszy, które zaspokoi wszystkie przedwyborcze obietnice. Otóż prawie wszyscy kandydaci ubiegający się o krzyżyk w odpowiedniej kratce obiecują, że za ich fanaberie mające uszczęśliwić pospólstwo potrzebne do oddania głosu zapłaci Unia Europejska. W najgorszym wypadku rząd, ale zawsze środki będą z zewnątrz, a kandydaci wiedzą, jak je trzeba wyrwać i o nie się upominać. Niektórym można uwierzyć, bo unijne środki potrafią wyrwać nawet na swoją kampanię. Na wszelki wypadek nie wspominają o nowym budżecie unijnym, po raz pierwszy konstruowanym w czasie dramatycznego kryzysu, ani o poważnych problemach polskiego budżetu – zbyt wiele schetynówek i orlików w najbliższym czasie nie powstanie, a prawdopodobieństwo podwyżek podatków i poważnych cięć w każdej dziedzinie graniczy z pewnością.
       Przypomina to trochę sytuację, gdy o dobrą posadę ubiega się gromadka kandydatów. Wiadomo, że trzeba pokazać się z jak najlepszej strony, by konkurencję pokonać. Teksty z ulotek wyborczych można porównać do listów motywacyjnych i „cefałek”. W takim liście motywacyjnym serwują nam kandydaci na tacy wszystkie swoje najlepsze cechy – te którymi rzeczywiście dysponują, a także całą gamę tych, które tylko chcieliby mieć. Zapewniają o swojej trosce o dobro wyborców  i rozwój wszystkich jednostek podziału terytorialnego oraz przekonują o swoich kompetencjach. Zwykle pomijają kwestie finansowe. Dżentelmeni o pieniądzach nie dyskutują i w nie najlepszym tonie jest upominać się o nie przed rozmową wstępną. A przecież to podstawa. Nikt nie stara się o pracę tylko po to, żeby z siebie dać jak najwięcej firmie, zrealizować swoje ambicje i mieć możliwość pracy w zgranym i sympatycznym towarzystwie.  Chodzi przede wszystkim o to, by na konto co miesiąc coś wpłynęło. Rachunki trzeba opłacić, rodzinę ubrać i na kieliszek chleba też coś by się przydało. Tak się składa, że urzędujący jeszcze samorządowcy zadbali o to, żeby wysokość wynagrodzenia czy diety była satysfakcjonująca. Nie tylko dla przeciętnego Kowalskiego.
       W procederze przedwyborczym charakterystyczne jest to, że pracodawca nie jest jeden. Kandydat musi ubiegać się o przychylność setek, a nawet tysięcy ludzi, którzy na proces rekrutacji mają wpływ. Ma to, niestety, niebagatelny wpływ na kondycję i powierzchnię naszych lasów. Drzewa są przerabiane na propagandowe papierzyska, z których straszą twarze i programy. Rozmowy wstępne też zwykle organizowane są nie przez pracodawców dysponujących wakatem, ale przez kandydatów. Muszą oni wystarać się o odpowiednią salę, wydrukować i powrzucać do skrzynek zaproszenia i liczyć na dobrą wolę i odrobinę wysiłku pracodawców, a z tym bywa różnie. Zazwyczaj kiepsko.
       Tyle wysiłku, zaangażowania czasu i środków tylko po to, by uzyskać mandat lub fotel burmistrza lub wójta i popracować trochę pro publico bono? Tylko dla idei i na pohybel wiatrakom i urzędującemu? W to mogą uwierzyć tylko młodzi demokraci. Prawda jest taka, że każdą złotówkę utopioną w kampanię wyborczą kandydaci traktują jak inwestycję, która musi się zwrócić. I to z nawiązką. Spośród wszystkich kandydatów na uprzywilejowanej pozycji są „doświadczeni” samorządowcy, którzy popularność wśród wyborców  i wdzięczność opiniotwórczych środowisk kupują sobie często za pieniądze podatników. Oni też zwykle wygrywają, bo „po co sobie szukać nowych wrogów, jak pod bokiem stary”?
 

Reklama