W poszukiwaniu korzeni

3
Reklama

Nasza wyprawa miała miejsce kilka lat temu. Nie była to podróż bardzo daleka, bo jedynie do sąsiadującego z nami państwa – Ukrainy (w której teraz tak wiele się dzieje). Ruszyliśmy  śladami naszych przodków, a konkretnie dziadków. Dziadkowie moi i mojego męża (wtedy jeszcze chłopaka) pochodzą z kresów wschodnich, które przed drugą wojną światową należały do Polski. Po wojnie zostali przesiedleni na tereny obecnej Polski, w okolice Brzegu. Od zawsze chcieliśmy zobaczyć te miejsca, do których nasi dziadkowie tak często wracali wspomnieniami.

Czas naszej wyprawy przypadł na jeden z długich majowych weekendów. Spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy pociągiem w stronę Przemyśla. Na miejscu, po krótkim zwiedzaniu miasta (byliśmy tam pierwszy raz), wsiedliśmy do busa, który zawiózł nas na przejście graniczne, gdzie od razu rzucił nam się w oczy tłok, jaki tam panował. Co chwile ktoś oferował nam zakup tanich papierosów i alkoholu. Domyślaliśmy się, iż towar ten pochodzi z przemytu, w końcu byliśmy na samej granicy. Po jej przekroczeniu musieliśmy uiścić obowiązkową opłatę, rzekomo na ubezpieczenie obowiązujące na Ukrainie, z którego nikt podobno jeszcze nigdy nie korzystał, i na które nie dostaliśmy żadnego pokwitowania.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

Następnie, taksówką, za którą słono zapłaciliśmy (no cóż, wtedy nie wiedzieliśmy, iż praktycznie spod granicy odjeżdżają, znacznie tańsze autobusy do Lwowa, a poza tym na Ukrainie jest szeroko rozwinięty system tzw. „maszrutek” – czyli busów, które kursują na określonych trasach i są tanie oraz powszechnie dostępne), udaliśmy się do miejscowości Mościska, skąd autobusem, który wyglądał jak przeniesiony z epoki PRL-u „ogórek”, udaliśmy się do Lwowa. Po drodze mijaliśmy wiele wsi. Zauważyliśmy, że im dalej odjeżdżamy od granicy, tym domy są uboższe. W końcu wylądowaliśmy we Lwowie, który przywitał nas pięknym słoneczny dniem. W blasku słońca skrzyła się złotym kolorem kopuła dworca kolejowego, przy którym wysiedliśmy. Dworzec był pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy i które nas oczarowało. Był odnowiony, zadbany, a przede wszystkim czysty, co nas pozytywnie zaskoczyło (niestety nasze polskie dworce, słabo wypadły w porównaniu z tym lwowskim). Zaskoczyły nas również toalety, które wyglądały zupełnie inaczej niż te, które znaliśmy do tej pory. Nie było w nich muszli klozetowej, a jedynie otwór w podłodze. Jak się później okazało, toalety te są bardzo popularne na terenie byłych republik radzieckich i są to tzw. „toalety na narciarza”. Było to nasze pierwsze zetknięcie się z tym rodzajem toalet, dlatego tak utkwiło w naszej pamięci?. Po głębszym zastanowieniu doszliśmy do wniosku, iż taka konstrukcja w miejscach publicznych jest o wiele bardziej praktyczna ze względów higienicznych.

Wracając do naszej wycieczki – na dworcu zaopatrzyliśmy się w mapę Ukrainy i samego Lwowa. Sprawdziliśmy też rozkład jazdy pociągów oraz dowiedzieliśmy się skąd można dojechać do pierwszej miejscowości, która była naszym celem odwiedzin – Jampola. Musze przyznać, że jadąc na Ukrainę trochę się obawiałam problemów z porozumiewaniem się, gdyż nie znamy języka ukraińskiego, ale okazało się, iż jest on na tyle zbliżony do polskiego, że z mniejszymi, a czasem trochę większymi problemami, zawsze udało nam się dogadać.

Z dworca udaliśmy się na zwiedzanie miasta i poszukiwanie noclegu. Byliśmy oczarowani Lwowem – to bardzo ładne miasto, niestety bardzo zaniedbane. Nocleg znalazł nas sam. Kiedy wychodziliśmy z jednego z licznych kościołów, który zwiedzaliśmy, podszedł do nas chłopak z zapytaniem, czy poszukujemy noclegu. Na pewno nie trudno było się domyślić, iż dwie osoby zwiedzające miasto z plecakami na plecach i aparatem w ręku prawdopodobnie będą go potrzebowały. Po krótkiej rozmowie i ustaleniu ceny udaliśmy się z nowo poznanym znajomym do mieszkania jego mamy, do którego mieliśmy rzekomo dotrzeć w 5 minut. Okazało się, że jest ono oddalone od zwiedzanego przez nas kościoła nie 5, tylko 25 minut drogi i nie na piechotę tylko tramwajem. Ponieważ byliśmy już trochę zmęczeni, uznaliśmy, że nie będziemy szukać innego noclegu. W tramwaju okazało się, że bilety sprzedaje pani, która jest ubrana w zwykły kuchenny fartuszek. Płaci się jej pieniążki za bilet, a ona urywa go z dużej rolki, którą trzyma w ręku i wręcza go kupującemu. Jednak kiedy kobieta zobaczyła, że jesteśmy nietutejsi, to owszem pieniążki za bilet skasowała, ale powiedziała, że nam biletów „nie nada” (no cóż, nie wiem jak wygląda kontrola biletów, ale jeśli podobnie jak w Polsce, to pewnie przy tej okazji pozbylibyśmy się kilku banknotów z portfela i jak znam życie też bez żadnego pokwitowania).

Po dojechaniu na miejsce noclegu okazało się, że pokój, który mamy wynająć jest duży i czysty i że stoją w nim dwa łóżka. Jedynym mankamentem był brak wody. Dokładnie rzecz biorąc, woda była, ale w kranie pojawiała się tylko o określonych godzinach, więc trzeba było zrobić zapasy w momencie gdy się pojawiała. Łazienka była więc pełna garnków i misek z wodą, która, zanim posłużyła do mycia, musiała być uprzednio podgrzana. Jak się później dowiedzieliśmy, problem braku wody dotyczy całego Lwowa i zdarza się również w najlepszych hotelach. Właścicielka wydawała się dość sympatyczna osobą, co utwierdziło nas w przekonaniu, że dobrze trafiliśmy z noclegiem.

Następnego dnia udaliśmy się na dalsze zwiedzanie Lwowa, ale już bez zbędnych plecaków, które pozostawiliśmy w wynajętym pokoju, zamknięte na klucz. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od znalezienia właściwego tramwaju, który jechał na w kierunku Cmentarza Łyczakowskiego, od którego chcieliśmy zacząć zwiedzanie. W tramwaju powtórzyła się historia z dnia poprzedniego, opłata za bilety skasowana, a biletów „niet”. Przy wejściu na cmentarz okazało się, że przez przypadek zostawiliśmy większość ukraińskiej waluty w plecakach, które zostały w wynajętym pokoju (wiem, że to niezbyt rozsądne). Mieliśmy przy sobie tylko kilka hrywien, które nie wystarczyły na zakup dwóch biletów. Odesłano nas do kantoru – gdzie mogliśmy wymienić złotówki, które posiadaliśmy przy sobie. Kiedy odeszliśmy kilka kroków od kasy biletowej podeszło do nas dwóch ochroniarzy z owego cmentarza i zaoferowało nam wejście na jego teren bez konieczności odwiedzin kantoru, za polskie złote. Chcąc zaoszczędzić na czasie skorzystaliśmy z tej oferty i zostaliśmy wpuszczeni na cmentarz przez dziurę w ogrodzeniu. Wiem, że nie powinniśmy tego robić, ale człowiek uczy się na błędach. Sam cmentarz okazał się pięknym miejscem, pełnym polskiej historii i grobów ludzi z nią związanych. Nieco później pochodziliśmy jeszcze ulicami Lwowa i postanowiliśmy wrócić do miejsca noclegu. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy okazało się, że w pokoju przez nas wynajętym ktoś jest. Okazało się, iż chłopak, który nas zagadał o nocleg pod kościołem, ściągnął w ten sam sposób jeszcze inna polska parę, nic im nie mówiąc, że pokój jest już zajęty. Trochę nas to zdenerwowało, ale na szczęście nasi współlokatorzy, okazali się być bardzo sympatyczną parą, która właśnie wracała do Polski z Krymu. Właścicielka mieszkania tłumaczyła, że przecież są dwa łóżka, wiec nic się nie stało. Myślę, że w tej sytuacji mieliśmy dużo szczęścia, iż natrafiliśmy na tak fajnych ludzi (mam na myśli współlokatorów, a nie właścicielkę).

Następnego dnia udaliśmy się marszrutką do Jampola (oddalonego około godziny jazdy samochodem od Lwowa). To jedna z miejscowości, gdzie przed wojna mieszkał dziadek i babcia mojego męża. Szukaliśmy tam śladów przeszłości, rozmawialiśmy ze starszymi ludźmi, którzy mogli jeszcze coś pamiętać, pytaliśmy: gdzie co było i gdzie, kto mieszkał. Chodziliśmy po starym cmentarzu szukając polskich grobów w gąszczu chaszczy i okazało się, że ludzie byli całkiem przyjaźnie do nas nastawieni, opowiadali nam z wielka chęcią o starych czasach. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć i pod koniec naszej wizyty weszliśmy do sklepu, gdzie ku naszemu zaskoczeniu nie było kasy fiskalnej, nie było nawet kalkulatora, a zamiast tego stało drewniane, stare liczydło, którego pani pracująca w sklepie używała do sumowania rachunków. Poczuliśmy się trochę tak,  jakbyśmy zostali przeniesieni w czasie do innej epoki.

Po Janpolu wyruszyliśmy do miejscowości Kukizow, gdzie mieszkali dziadkowie mojego męża od strony ojca. Do miejscowości tej dojechaliśmy autobusem ze Lwowa. Panował w nim tłok, ludzie wsiadali i wysiadali na różnych przystankach, przewożąc ze sobą rożnego rodzaju bagaże – widzieliśmy osoby z workami ziemniaków, drobiem… zdarzył się nawet prosiak. Z braku miejsca siedzieliśmy na przedzie autobusu, na tzw. skrzyni. Drogi były wyboiste, ale udało nam się dojechać do celu, gdzie podobnie jak w poprzedniej miejscowości odwiedziliśmy cmentarz. Staraliśmy się też porozmawiać ze starszymi mieszkańcami wsi.

Gdy postanowiliśmy wrócić do Lwowa, okazało się, że autobus jest dopiero następnego dnia. Zaczynał się zbliżać wieczór i zrobiło się niezbyt wesoło. Do tego wszystkiego zaczął jeszcze kropić deszcz. Mieliśmy jednak więcej szczęścia niż rozumu, gdyż udało nam się zatrzymać stopa i to na drodze, gdzie średnio przejeżdża jeden samochód na godzinę. Tak dotarliśmy z powrotem do Lwowa, skąd pociągiem wyruszyliśmy do Tarnopola.

Zawitaliśmy tam wczesnym rankiem i podczas zwiedzania zauważyliśmy, że wielu ludzi chodzi z wielkimi koszykami wypełnionymi jedzeniem. Okazało się, że trafiliśmy na prawosławną Wielką Sobotę i ludzie chodzą święcić koszyczki do cerkwi (właściwie nie tyle koszyczki co wielkie kosze, w których mieściły się cale bochenki chleba oraz inne produkty w ilości znacznie większej od tej, którą my Polacy symbolicznie kładziemy do naszych wielkanocnych koszyczków).

Z Tarnopola pociągiem udaliśmy się do miejscowości Tłuste, z której okolic pochodziła moja babcia. Po drodze przyłączył się do nas Ukrainiec, który wracał z Kijowa do domu, na święta. Wcale mu się jednak nie śpieszyło, gdyż zapytany przez nas o drogę na dworzec kolejowy stwierdził, że pojedzie z nami i że będzie nam pomagał. Chcieliśmy go zgubić i ponieważ była jeszcze chwila do odjazdu pociągu, poszliśmy do sklepu, a wracając stwierdziliśmy, że pójdziemy na koniec pociągu, bo tam będzie mu trudniej nas znaleźć. Niestety, nasz „przyszywany” towarzysz podróży właśnie tam na nas czekał, otworzył nam drzwi z wielkim uśmiechem i pomimo naszych próśb by wracał do domu, pojechał z nami. Po drodze wyciągnął flaszkę oraz zagrychę w postaci kiełbasy i oczywiście nas poczęstował. Kiedy odmówiliśmy powiedział – „wy nie jesteście polaki”. Brak kompanów do picia nie przeszkodził mu w konsumpcji. Na miejscu w Tlustem okazało się, że do miejscowości Świdowa, gdzie przed wojną mieszkała moja babcia, są około 3 km drogi. Postanowiliśmy pokonać ten dystans na piechotę, a nasz nowy znajomy poszedł oczywiście z nami.

Gdy dotarliśmy do wioski, długo chodziliśmy i pytaliśmy ludzi, czy ktoś pamięta jak to było przed wojną i w którym miejscu stał dom mojej babci, ale niestety nikt nic nie wiedział. Wioska była dość duża, więc zajęło nam to trochę czasu. Jedyne ślady polskości jakie znaleźliśmy to cmentarz, a na nim zarośnięte polskie nagrobki. Znalazłam nawet nagrobek z nazwiskiem panieńskim mojej babci (prawdopodobnie pochowany był tam jej brat, jednak nie mam pewności, gdyż napisy były tak zniszczone, że dało się tylko odczytać nazwisko). Kiedy wychodziliśmy z wioski w stronę stacji kolejowej, z jednego domu na końcu wioski wyszła starsza kobieta i zagadnęła nas co my tu robimy. Wdaliśmy się w rozmowę i okazało się, że kobieta ta pamięta doskonale moja babcię, i jej siostry. Zostaliśmy zaproszeni do jej domu, gdzie od razu na początku poczęstowano nas gorzałką i to taką pędzoną w domu (najbardziej zadowolony był z tego nasz kompan, który tak bardzo korzystał z gościnności, że zasnął i dopiero na następny dzień, kiedy uznał, iż jego misja dobiegła końca, udał się w drogę powrotną do domu). W dalszej części rozmowy okazało się, że moja babcia miała siostrę, która wyszła za mąż za Ukraińca i nie wyjechała do Polski tak jak reszta rodziny (oczywiście ja o tym wiedziałam, ale wiedziałam również, iż siostra ta już dawno nie żyje). Okazało się jednak, że dzieci tej siostry nadal mieszkają w tej wsi i staruszka powiedziała, że musi nas z nimi skontaktować, bo inaczej sobie tego nie daruje. Wiec jak powiedziała tak i zrobiła, no i się zaczęło…Zostaliśmy bardzo ciepło i życzliwie przyjęci przez rodzinę mojej babci, rozmowom na temat rodzinnej zawieruchy nie było końca, a także zakrapiania tych rozmów alkoholem (widać było, że jest tam on używany przy każdej okazji i nawet śniadanie zaczyna się od kieliszka wódki). Jako osoby pijące okazyjnie mieliśmy nie lada kłopot w wymigiwaniu się od tej tradycji. Co prawda była to okazja i to nie byle jaka, ale ilość tego trunku i jego moc przerosła nasze możliwości.

 Na wieść o naszej wizycie zjechała się również bardzo liczna rodzina z okolicznych wiosek (babci siostra miała 5 dzieci, a teraz te dzieci miały swoje dzieci itd.) i każdy chciał nas gościć u siebie, wszyscy byli dla nas bardzo mili, co nas bardzo zaskoczyło. Ponieważ były to ich Święta Wielkanocne, uczestniczyliśmy z nimi w ich obrządkach religijnych w cerkwi, a także na cmentarzu. Ciekawostką jest, iż u nich odwiedza się groby na Wielkanoc, tak jak u nas 1 listopada. Po tym wszystkim nadszedł czas pożegnania. Proszono nas byśmy zostali dłużej, jednak musieliśmy wracać. Odprowadzano nas na pociąg, obdarowano na drogę gorzałką i miodem i tak dotarliśmy do Medyki, gdzie po kilku godzinach stania w kolejce, wśród drobnych przemytników, którzy oklejali się paczkami papierosów chowając je pod ubrania, by w ten sposób przemycić na stronę Polską, udało nam się w końcu przekroczyć granicę.

Na przejściu granicznym zyskaliśmy miano „prawdziwych turystów”, gdyż nie mieliśmy przy sobie żadnych ukrytych, ponadprogramowych paczek papierosów, czy butelek z alkoholem. Z granicy bezproblemowo udało nam się dotrzeć do stacji PKP w Przemyślu, gdzie okazało się że ostatni pociąg w kierunku Wrocławia właśnie odjechał, a następny jest o 5 rano. Ponieważ nasza wyprawa była niskobudżetowa, postanowiliśmy ten czas przeczekać na dworcu. O północy dworzec został jednak zamknięty i nie mieliśmy gdzie się podziać. Wtedy pojawił się nasz wybawca, którym był maszynista pociągu. Pozwolił nam on przeczekać pozostały czas w składzie pociągu, który miał wyjechać ze stacji dopiero nad ranem. Noc spędziliśmy w takim nietypowym miejscu, a rano wsiedliśmy w pociąg odjeżdżający do Wrocławia, skąd wróciliśmy do domu.

Nasza podroż nie była może nazbyt daleka. Nie była też może dobrze przygotowana. Wszystko odbywało się trochę na wariackich papierach. Pokazała nam jednak, że wszędzie można znaleźć ludzi, którzy bezinteresownie pomogą drugiemu człowiekowi w potrzebie i że takie znajomości z podróży są w stanie przetrwać lata.

Beata Zakrzewska

OLYMPUS DIGITAL CAMERACerkiew w Tłustem

OLYMPUS DIGITAL CAMERACmentarz w Jampol część ukraińska

OLYMPUS DIGITAL CAMERACmentarz Łyczakowski

OLYMPUS DIGITAL CAMERACmentarz w Świdowie. To tu znalazłam nagrobek z nazwiskiem babci

OLYMPUS DIGITAL CAMERADostawa pieczywa do sklepu

OLYMPUS DIGITAL CAMERADroga z Tłustego do Świdowy

OLYMPUS DIGITAL CAMERADworzec kolejowy we Lwowie

OLYMPUS DIGITAL CAMERADworzec w Tarnopolu

OLYMPUS DIGITAL CAMERADworzec w Tłustem

OLYMPUS DIGITAL CAMERAGranica polsko-ukraińska

OLYMPUS DIGITAL CAMERAGrób Gabrieli Zapolskiej

OLYMPUS DIGITAL CAMERAGrób Marii Konopnickiej – Cmentarz Łyczakowski

OLYMPUS DIGITAL CAMERAJeden z polskich akcentów na cmentarzu

OLYMPUS DIGITAL CAMERABudynek w Świdowie. Być może pamięta jeszcze czasy Polski

OLYMPUS DIGITAL CAMERALwów

OLYMPUS DIGITAL CAMERALwów

OLYMPUS DIGITAL CAMERAPerony na dworcu we Lwowie

OLYMPUS DIGITAL CAMERAPolski kościół w Tłustem

OLYMPUS DIGITAL CAMERASklep spożywczy na wiosce

OLYMPUS DIGITAL CAMERATablica pamiątkowa Jana Pawła II na jednym z kościołów we Lwowie

OLYMPUS DIGITAL CAMERATablica z napisem Jampol

OLYMPUS DIGITAL CAMERATarnopol – Dworzec kolejowy

OLYMPUS DIGITAL CAMERATypowy domek na ukraińskiej wiosce

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

W pociągu

Reklama