Bronisław Rudnicki – Moje Kresy

3
Reklama
Materiał wyborczy KWW Krzysztofa Grabowieckiego
Materiał wyborczy KOALICYJNY KOMITET WYBORCZY KOALICJA OBYWATELSKA
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI
Materiał wyborczy Komitetu Wyborczego Prawo i Sprawiedliwość

1946 r. Bronisław (z flagą) na obozie harcerskim w Aiterhoten (Dolna Bawaria-Niemcy).

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej
Materiał wyborczy KWW Krzysztofa Grabowieckiego
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI
Materiał wyborczy KWW Krzysztofa Grabowieckiego
Materiał wyborczy KOALICYJNY KOMITET WYBORCZY KOALICJA OBYWATELSKA

Adam, mój ojciec, urodził się 4 maja 1882 roku w wielodzietnej rodzinie, w domu Antoniego i Tekli Rudnickiej, jako najmłodszy z rodzeństwa. Dziadek Antoni miał 12 synów, nosili imiona: Narcyz, Gracjan, Jan, Piotr, Michał, Hilary i mój tato – Adam. Imion wszystkich stryjów nie pamiętam, gdyż po pierwsze tato był najmłodszy, a po drugie, gdy dorastałem, wybuchła II wojna światowa i losy rodziny różnie się potoczyły, ale o tym później. Tato opowiadał, że dziadek Antoni mieszkał w pałacu hrabiego Poniatowskiego w Kopaczówce. Po wojnie, bodajże w 1950r., pałac został przez władze ZSRR zburzony. Na największe święta, Wielkanoc czy też szczególnie na Boże Narodzenie, dziadek zaprzęgał do bryczki parę swoich koni i zwoził z okolicy rodzinę do pałacu, by razem świętować. W 1905r. tato ożenił się z Marią Bielecką, urodzoną 1 stycznia 1887 r. w sąsiedniej wsi Kołbanie, córką Wiktora i Józefy. Gospodarzyli na 7 ha piaszczystej ziemi, 4 hektary tato dostał od dziadka, z czasem dokupił u hr. Poniatowskiego jeszcze 3 hektary. Grunty położone były w Prurwie, Porodzie i Kopaczówce. W Kopaczówce, wsi oddalonej od naszej rodzinnej Prurwy o 4 kilometry, miał swą letnią rezydencję pan minister Juliusz Poniatowski. „W 1915 przyczynił się do powstania PSL "Wyzwolenie" – odegrał znaczącą rolę w kształtowaniu programu agrarnego Stronnictwa. Od 1917 zasiadał z zarządzie głównym, a w latach 1918–1926 był wiceprezesem partii. Był posłem na Sejm Ustawodawczy oraz I kadencji w latach 1919–1927, a także sześciokrotnie ministrem rolnictwa: w Tymczasowym Rządzie Ludowym Republiki Polskiej w Lublinie, w pierwszym rządzie Witosa w rządach Kozłowskiego, Sławka, Zyndrama-Kościałkowskiego i Sławoja Składkowskiego. W latach 1922–1927 piastował stanowisko wicemarszałka Sejmu I kadencji. Później wystąpił z PSL „Wyzwolenie". Do czynnego życia politycznego J. Poniatowski powrócił w roku 1934. Dnia 28 czerwca 1934 r. został znowu ministrem rolnictwa i kierował tym resortem w kolejnych rządach: Leona Kozłowskiego, Walerego Sławka, Mariana Zyndram–Kościałkowskiego oraz Felicjana Sławoja–Składkowskiego, aż do 30 września 1939 r. „Tu w Kopaczówce spędzał wakacje ze swoją rodziną, żoną Zofią i córką Basią. Minister hr. Poniatowski kupił od pani Zalewskiej ziemię na budowę szkoły i budynków mieszkalnych dla nauczycieli oraz na budowę domu ludowego. Parcela znajdowała się przy drodze prowadzącej z Kopaczówki do futoru Dębowa Góra. W 1937r. siedmioklasowa szkoła powszechna została oddana do użytku. Domu ludowego nie ukończono, gdyż wybuchła wojna. W skład sołectwa Kopaczówka wchodziły futory: Dębowa Góra – około 15 zagród, Kołbanie (tam urodziła się moja babcia)- około 16 zagród i Krasna Górka – 8 zagród. Tato na jednej zagrodzie mieszkał z moim dziadkiem i babcią Teklą oraz rodziną stryja Narcyza. Poza gospodarstwem tato pracował jako drwal w lasach hr.Poniatowskiego. Ścinał drzewa, obciosywał na kantówki i podkłady kolejowe. Był cieślą, budował też drewniane domy mieszkalne. Mama zajmowała się wychowaniem sześciorga dzieci i domem. Dwóch najstarszych braci mamy ożeniło się i mieszkało na Toptynach, Antoni był gajowym u hrabiego, najmłodszym był Bronisław. Moim najstarszym bratem był Antoni. Powołany do obycia służby, pozostał w Wojsku Polskim. Służył w 21 Pułku Ułanów Nadwiślańskich w Równem. Dosłużył się stopnia st. sierżanta WP i został przeniesiony na ruskie pogranicze. Był dowódcą strażnicy w Zdołbunowie. W momencie wybuchu wojny w 1939r. powrócił do rodzinnej Prurwy. Siostra Albina wyszła za mąż za Franciszka Rudnickiego s. Jana i Urszuli. Franek był gajowym, pilnował lasów hr. Poniatowskiego. Mieszkali u rodziców Franka w Prurwie. Cud, że nie został wywieziony przez NKWD na Sybir. Brat Józef pomagał rodzicom na gospodarstwie. Gdy stał się pełnoletni, został w 1940r. powołany do ruskiego wojska. Wraz z trzema kuzynami – Julianem, Józefem i Mieczysławem Rudnickimi służył w Smoleńsku. W czasie działań wojennych znalazł się w niewoli niemieckiej. Został wywieziony do Geiselbach k. Aschaffenburga. Pracował u bauera. Tam ożenił się z Niemką, która urodziła mu syna i dali mu na imię Bronisław. Brat Józef zmarł 17 grudnia 2008r.i pochowany został na cmentarzu w Geislbach. Jednym z kuzynów, którzy służyli w wojsku razem z bratem Józefem, był Mieczysław Rudnicki, który powrócił do Prurwy ze Smoleńska pieszo. Pozostali dwaj kuzyni Józef i Julian Rudniccy zaginęli bez wieści. Siostra Anna wyszła za mąż za Dziekańskiego, mieszkali w kolonii Folwark. Gdy zaczęły się ukraińskie mordy uciekła do nas do Prurwy. Nie wróciła do męża, wywieziona na przymusowe roboty do Niemiec, po wojnie powtórnie wyszła za mąż i zmieniła nazwisko na Suchodolska. Brat Kazimierz pozostał z rodzicami i uczył się w szkole powszechnej w naszej wsi. Jako najmłodszy w rodzinie urodziłem 15 marca 1928r. we wsi Prurwa, gmina Włodzimierzec, powiat Sarny, woj.wołyńskie. Moimi rodzicami chrzestnymi byli: Maria Rudnicka c. Hipolita i Nikodem Rudnicki s. Michała, były legionista Piłsudskiego. Oboje mieszkali tuż obok naszego domu, w sąsiedztwie. Zostałem ochrzczony w kościele św. Józefa Oblubieńca Najświętszej Maryi Panny we Włodzimiercu. Moja rodzinna wieś Prurwa od południa i wschodu otoczona była sosnowymi i dębowymi lasami Poniatowskich , od zachodu i północy lasami Krasickich. Sąsiadowała z takimi wsiami, jak: Poroda, Choromce, Dubówka, Kołbanie, Dębowa Góra, Kopaczówka i Krasna Góra. Założona została przez ród Rudnickich stosunkowo niedawno, bo w XIX w. Miała wielu swoich znakomitych gospodarzy, sławnych na cały sarneński powiat. Wójtem Włodzimerca był Jan Łabędzki z Prurwy. Skąd wzięło się nazwisko Rudnicki w tamtych okolicach? Otóż okoliczna ziemia zawierała liczne nawierzchniowe rudy żelaza, okoliczne lasy nazywano Rudniki i to przekształciło się na Rudnicki. Zresztą ród Rudnickich znany był w Polsce od niepamiętnych czasów, w bitwie pod Grunwaldem wystawili nawet własną chorągiew. Rudniccy mieli swój herb – Lis (Lisy, Lisowie, Bzura, Mzura, Murza, Strempacz, Orzi-Orzi, Vulpis), herb szlachecki, jeden z najstarszych herbów polskich. W polu czerwonym – rogacina srebrna, bez opierzenia, dwa razy przekrzyżowana. U szczytu pół lisa czerwonego. Labry czerwono-srebrne. Nazwa wsi Prurwa pochodzi prawdopodobnie od wału lub umocnienia, który biegł od strony Kopaczówki i został w którymś momencie przerwany w wyniku walk czy innych wydarzeń. Nastąpiła przerwa i stąd nazwa Prurwa (z rosyjskiego), po polsku Przerwa. W 1935r. mama posłała mnie do szkoły powszechnej. Chodziłem razem z bratem Kazimierzem, tylko, że on był w starszej klasie. Kierownikiem szkoły był pan Józef Kaik, dawny oficer WP. Parafialny organista Brzozowski, który prowadził też chór kościelny, zaczął przygotowywać nas do przyjęcia sakramentu pierwszej komunii. Matka chrzestna kupiła mi kremowy materiał na ubranko. Zaniosłem go osobiście do mamy kuzynki za las, do gajówki w Dubówce. Córka gajowego Partaka uszyła mi ubranko z krótkimi spodenkami, bym ładnie wyglądał na uroczystości. Gdy przyszła czerwcowa niedziela 1937r., cała klasa, ok.15 osób, z Prurwy w procesji wyruszyła w kierunku parafialnego kościoła we Włodzimiercu. Pięciokilometrowy odcinek pokonaliśmy pieszo na czele z panią Kaik, żoną kierownika szkoły i innymi parafianami ze wsi, po drodze śpiewając religijne pieśni. Przed kościołem ci, co mieli, włożyli na nogi buty. Celowo nikt wcześniej nie wkładał, by białych trampków nie pobrudzić. Rozpoczęła się uroczystość. Ponad 60dzieci z całej parafii stało na środku kościoła, w ławkach siedzieli rodzice i goście. Proboszczem parafii był ks. Dominik Wawrzynowicz (1889-1969),wyświęcony w 1913r. dziekan. Przyjęcia w domu dla gości nie było, gdyż nie było takiej tradycji. Po zjedzeniu obiadu, poszedłem zaraz spać, byłem zmęczony m. in. tym, że od rana nic nie jadłem. Komunię świętą przyjmowało się bowiem na czczo. Biały tydzień trwał 3 dni. Nadszedł ciepły dzień 1 września 1939r. Od rana pasłem wtedy krowy, po południu miałem iść na drugą zmianę do szkoły. Od strony Janówki nadleciały 3 polskie bombowce „Łoś” i poleciały w zachodnim kierunku. Gdyby nie radio na kryształki w Prurwie, nikt by nawet nie wiedział, że wybuchła wojna z Niemcami. Spodziewano się czegoś, wcześniej była ogłoszona powszechna mobilizacja, ale nikt nie myślał o wojnie. Do 17 września 1939r. we wsi był pozorny spokój, sam front omijał wieś, szedł innymi drogami, bardziej na południe na linii Łuck-Kowel i na północ od nas. 17 września do wsi wkroczyli czerwonoarmiści, niektórzy skośnoocy na swych malutkich konikach z przewiązanymi sznurkiem na plecach kocami, w czapkach z nausznikami wiązanymi pod szyją i dużą czerwoną gwiazdę z przodu, zakończoną od góry charakterystycznym szpicem. Buty z pomarszczonymi cholewami jakby ze sztucznej skóry, byle jakie, daleko im do naszych oficerek. Wszystko to wyglądało brzydko, a zarazem pociesznie, zwłaszcza dla nas – dzieci. Wjechały czołgi. Jeden był nawet jakiś piętrowy -dziwadło, no i dużo „stalińców” ciągnących różne działa na żelaznych zębatych kołach. Niebawem otrzymaliśmy czerwone książeczki, taki rodzaj kartek żywnościowych, jedna na całą rodzinę. Raz w tygodniu szło się do sklepu branżowego tzw. kooperatywy w Dubówce i z talonów książeczki wykupywało się chleb, mąkę, cukier, sól, papierosy. Przydział był też na inne rzeczy domowego użytku, np. na materiał na ubranie. Pozostałe potrzebne do życia środki – zboże, mięso, ziemniaki, Ruscy zabierali w postaci obowiązkowego kontyngentu nałożonego na każde gospodarstwo. W ciągu paru tygodni powołano sielrady, czyli Rady Gminne, na czele których stanęli Ukraińcy i żydowscy komuniści. Powołano powiatowe urzędy NKWD i Policji, w których zatrudnienie znaleźli także Ukraińcy. Na każdą dorosłą osobę nałożony był szarwark ( świadczenie ludności wiejskiej na cele publiczne) w postaci wyrębu lasów należących do hr. Poniatowskiego. Wkoło naszej wsi wycięto w pień olbrzymie połacie pięknego drzewostanu. Każda rodzina miała za zadanie wyciąć określoną przez zarządcę działkę, oczyścić i zawieźć do Porody na składowisko przy kolei wąskotorowej. W początkowym okresie istnienia PRL ustalanie wymiaru szarwarku należało do Gromadzkich Rad Narodowych. Przykładowo w jednej z gmin na tzw. Ziemiach Odzyskanych wymiar szarwarku był następujący: chłop małorolny – 6 dni rocznie, gospodarz mający powyżej 5 ha ziemi – 10 dni, a powyżej 10 ha – 15 dni. Samotna i niepracująca panna zobowiązana była do jednodniowego szarwarku. Szarwark zniesiono w 1958 r. Przetrwała jednak do dziś jego namiastka w postaci obowiązku naprawy przez właścicieli gospodarstw rowów przechodzących przez pola. Zima 1939/40 zapowiadała się ostra, śnieżna i długa. Pierwszy śnieg spadł już na początku listopada, przyszły niesamowite mrozy, drzewa pękały z takim hukiem, jakby ktoś strzelał z działa. Wyginęło bardzo dużo zwierzyny leśnej, ludzie saniami jeździli po polach i zabierali zwierzęta do stodół, by przetrwały. Najgorzej miały zwierzęta kopytne jelenie i sarny, które wpadały w olbrzymie 2-3 metrowe zaspy i nie mogły się uwolnic.10 lutego cały dzień zbierano we wsiach wyznaczone przez NKWD osoby, celem wywiezienia na Sybir. Ze wsi Prurwa w ciągu jednej godziny zabrano na sanie i wywieziono na stację kolejową w Sarnach m.in. kierownika szkoły powszechnej Józefa Kaika z żoną i dwojgiem dzieci, całą rodzinę Mizera oraz brata mojej mamy – Antoniego Bieleckiego, jako gajowego. Wspólnie z innymi członkami rodziny zaraz potem dojechaliśmy saniami do Sarn, by dowieźć Bieleckim trochę żywności: kaszę, chleba i trochę mąki. Do wagonów już nas nie dopuszczono, artykuły podaliśmy ruskim sołdatom. Czy dotarły do adresatów? Po dziś dzień nie wiemy. Mróz był tak silny, że w drodze do wagonów w Sarnach, zmarło kilkoro dzieci. Widzieliśmy je poukładane obok na torowisku. Gdy w czerwcu 1941r.przyszli Niemcy, już w pierwszym tygodniu policja ukraińska zaczęła przeprowadzać rewizje w gospodarstwach, celem poszukiwania ukrytego zboża czy ziemniaków. Niemcy zrobili ewidencję wszystkich Żydów, oznaczyli ich naszywkami z gwiazdą Dawida i od początku zaczęli pędzić do roboty przy wyrębie lasów hr. Poniatowskiego.                                                                                                             

 Plan sytuacyjny kolonii Prurwa.

1946 r. Lauf Pegnitz , ojciec Bronisława – Adam z obozowymi dziecmi.

1951 r. Bronisław w wojsku w Rembertowie.

1999 r. Złote Gody państwa Rudnickich.

Bronisław Rudnicki.

W czerwcu 1942 roku w miasteczku utworzono getto, w którym zostali zamknięci Żydzi z Włodzimierca, Antonówki oraz okolicznych wsi i osiedli. W połowie sierpnia 1943 roku Żydzi zaczęli uciekać z getta, gdy dowiedzieli się, że w odległości 3 km od miasteczka, między Włodzimiercem a kolonią Osowik, w lesie, część z nich musiała wykopać długie, głębokie rowy. Kilkanaście rodzin schroniło się u Polaków w Parośli, Perespie, Wydymerze i blisko Włodzimierca we wsiach: Choromce, Osowik, Poroda i Prurwa. Kilka rodzin ukryło się u rodzin ukraińskich w Dubówce. Wiele rodzin żydowskich ukryło się w lasach i wstąpiło do partyzantki sowieckiej. 28 sierpnia 1942 roku Żydzi w ilości 1190 osób zostali z getta wyprowadzeni przez żołnierzy SS i policjantów ukraińskich i tam, nad wcześniej wykopanymi dołami, rozstrzelani. Uciekających z miejsca egzekucji wyłapywali Niemcy i policjanci ukraińscy. Pomimo tych łapanek, udało się uciec około 60 Żydom. Mienie, które Żydzi pozostawili w getcie, zostało zabrane przez Niemców i przez policję ukraińską oraz miejscową ludność ukraińską. Moi rodzice przez jakiś czas w 1942r.przechowywali jedną żydowską rodzinę – ojca, syna i córkę. Żona i dwoje innych dzieci zostało straconych pod Osowikiem. Cała trójka w dzień siedziała w piwnicy, gdzie trzymane były ziemniaki, wieczorem wychodzili i spali w kuchni. Ojciec żydowskiej rodziny, nazwiska którego już dzisiaj nie pamiętam, był właścicielem sklepu obuwniczego „Bata” we Włodzimiercu. Włodzimierzec, niewielkie miasteczko, przed wojną było siedzibą gminy oraz parafii i dekanatu rzymskokatolickiego – wchodziło niegdyś w skład włości Czartoryskich, potem przeszło w ręce hrabiów Krasickich, a w latach międzywojennych należało do rodziny M. Pourbaix. Pałac w stylu empirowym z klasyczną facjatą, oparty na kolumnach doryckich, postawił na początku XIX wieku hrabia Wincenty Krasicki. W parku dworskim, jeszcze przed wojną widoczne były ślady wałów i zamku książąt Czartoryskich. W 1939 roku Włodzimierzec liczył prawie 3 tys. mieszkańców, z czego najliczniejszą grupę stanowili Ukraińcy, niewiele mniejszą grupą byli Żydzi, a trzecią – nieliczną w stosunku do poprzednich, Polacy w liczbie ok. 50 rodzin. Ukrywaliśmy Żydów w domu przez całe lato 1942r. Niestety, nasiliły się rewizje policji ukraińskiej po wszystkich zagrodach na wsi, za ukrywanie których całej rodzinie groziła kara śmierci lub transport do obozu koncentracyjnego. Zmuszeni byliśmy zatem do szukania im innego schronienia. Razem z ojcem, jesienią 1942r., wykopaliśmy im w dużej gęstwinie w lesie pomiędzy Porodą a Wydymerem, sporą ziemiankę. W zimie donosiłem im jedzenie, zazwyczaj w czasie największych zadymek, by wiatr zacierał ślady. Kiedy w 1943r. na dobre zaczęły się banderowskie napady, ojciec cała rodzinę wyprowadził do ruskiej partyzantki, zapewniając im dalsze bezpieczeństwo i możliwość przeżycia. Dowódcą partyzantów był por. ps. ”Bomba”. Po wojnie pisałem osobiście do ambasady Izraela w Warszawie, opisując całe zdarzenie i pytając, czy ta żydowska rodzina przeżyła wojnę. Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Dowódcą radzieckiej partyzantki na Wołyniu był gen. Dmitrij Nikołajewicz Miedwiediew. W czerwcu 1942 r. stanął na czele kolejnej specjalnej grupy wywiadowczo-dywersyjnej Specnazu o nazwie „Zwycięzcy”, podlegającej bezpośrednio centrali NKWD, która 20 czerwca 1942r. została przerzucona drogą lotniczą do obwodu żytomierskiego, a stamtąd przeszła w rejon Równego. Od czerwca 1942 r. do marca 1944 r. roku działając na Wołyniu i w Galicji Wschodniej oddział Miedwiediewa, osiągnąwszy ostatecznie liczebność około 600 ludzi, stoczył 120 większych walk, w których wyeliminował do 2 tys. niemieckich żołnierzy i oficerów oraz wysadził 81 pociągów. Jednocześnie zawiązał 10 nowych oddziałów partyzanckich, w tym jeden żydowski liczący 100-300 partyzantów. Stąd też ojciec i brat Antoni, znając ówczesne realia, przekazali ukrywających się Żydów właśnie do ruskiej partyzantki. Pamiętam, że gen. Miedwiediew bywał w naszym domu. Nie znając dokładnie faktów biograficznych, mogę jedynie stwierdzić, że był to dziadek obecnego premiera Rosji – Dmitrija Anatoljewicza Miedwiediewa. Obecnie z biografii gen. Miedwiediewa można wyczytać, że na Wołyń został przerzucony celem walki z Niemcami, ale i z nacjonalistycznym podziemiem ukraińskim. Według doniesień w latach 1943-1944 miał on zlikwidować 317 ukraińskich nacjonalistów. Obecność ruskiej partyzantki miała też i swe tragiczne skutki, bo podszywając się pod nich, z powodzeniem wykorzystywali to banderowcy. Kuzynka mamy wyszła za mąż za Ukraińca i zamieszkali w sąsiedniej wsi. Przed Bożym Narodzeniem 1942r. przyszła pieszo z dziećmi do Prurwy, powiadamiając nas, że Ukraińcy zaczynają mordować. Po świętach wróciła do męża, który okazał się przywódcą sotni i otrzymał rozkaz zabicia żony i swoich dzieci, co uczynił. Ślad po nich zaginął. Od początku 1943 roku duchowny prawosławny w cerkwi głosił, że„ Bóg nakazał zrobić koniec z Polakami, ponieważ ma powstać Samostijna Ukraina". Rzeczywiście zaczęły się napady na Polaków. W styczniu 1943 roku przez Ukraińców zostali zamordowani Ksawery Kruczyk i jego żona Wiktoria ze Skwarków. 8 lutego 1943 roku bojówki bulkowskie napadły na posterunek niemiecki we Włodzimiercu, zabijając jednego Niemca i trzech Kozaków oraz uprowadzając ze sobą kilku innych do Parośli w gminie Antonówka. 9 lutego, we wtorek, wcześnie rano, po dotarciu do Parośli gm. Antonówka pow. sarneński banderowcy weszli do kilku gospodarstw, udając oddział radzieckiej partyzantki. Była to sotnia UPA Hryhorija Perehijniaka „Dowbeszki – Korobki”. Ubrani byli różnie, najwięcej było ich w sukmanach. Buty mieli rozmaite, cześć z nich obuta była w postoły. Posiadali też różną broń, karabiny, strzelby, granaty, za pasem siekiery i długie noże. Mieli ze sobą uprowadzonych z Włodzimierca Kozaków. Kazali ugotować dużo rosołu, napiec chleba, przygotować dobry obiad. „Jesteśmy ruską partyzantką i musicie nas żywić cały dzień, walczymy o waszą wolność”. Przez cały dzień trwały intensywne narady poszczególnych członków ukraińskiej bandy. Najpierw w biały dzień wymordowano wszystkich zabranych Kozaków. Słychać było – jak opowiadali naoczni świadkowie – odgłosy rąbania siekierą i nieludzkie jęki. Wieczorem bandyci obstawili we wsi wszystkie budynki, mordując polską ludność. W kolonii Parośle zamordowano 173 osoby, z czego ok.125 mieszkańców. Prócz tego zamordowano inne osoby przebywające tego dnia w koloni. Zamordowano też i tych, którzy akurat przez Paroślę przejeżdżali oraz kilkanaście maleńkich dzieci. Późniejsze oględziny pomordowanych wykazały szczególne okrucieństwo oprawców. Niemowlęta były przybijane do stołów nożami kuchennymi, kilku mężczyzn było obdartych ze skóry pasami, niektórzy mieli wyrywane żyły od pachwiny do stóp, kobiety były nie tylko gwałcone, lecz wiele z nich miało poobcinane piersi. Wielu pomordowanych miało poobcinane uszy, nosy, wargi, oczy powyjmowane, głowy często poobcinane. Po dokonaniu rzezi mordercy urządzili libację w domu zamordowanego Stanisława Kołodyńskiego. Trzy dni po bestialskim mordzie odbył się pogrzeb pomordowanych. Z Włodzimierca dotarł dziekan ks. Dominik Wawrzynowicz, który odprawił ceremonię żałobną, będąc niemiłosiernie przerażonym, tak jak zgromadzeni na pogrzebie ludzie. Wszystkich pochowano w ogromnym dole wykopanym na ziemi Jezierskiego, bez trumien, owiniętych jedynie w prześcieradła i derki, z dołączonymi na kartkach nazwiskami. Przy mogile ustawiono wykonany naprędce wielki dębowy krzyż. Niektórzy odważni z naszej koloni, na wieść o mordzie, pojechali na własne oczy zobaczyć, co się stało. Widok był przerażający. Cudem znaleźli schowanego z jednym z domostw na zapiecku 9-letniego chłopaka, nazywał się Strongowski. Żył, w kark miał wbitą siekierę. Dobrzy ludzie zawieźli go do szpitala we Włodzimiercu, przeżył. Po wojnie był nauczycielem, mieszkał w Krzyżowicach gm. Olszanka. Wraz z wybuchem wojny ze Zdołbunowa powrócił z cała rodziną brat Antoni przywożąc ze strażnicy broń. W pobliskim lesie znalazłem porzucony przez czerwonoarmistów karabin. Po napaści wojsk hitlerowskich w czasie zmasowanych nalotów, wojsko sowieckie uciekając w popłochu, zostawiło dużo broni w otaczających nas lasach. Najwięcej w sąsiedniej gminie Antonówka. Ukraińcy zorientowali się, że Polacy są w posiadaniu większej ilości broni. Bardzo często Ukraińcy na koniach patrolowali nasze okolice. Przyjeżdżali ubrani w sukmany, postoły, byli uzbrojeni, wypytywali dzieci częstując drobnym cukierkiem. Byli rozpoznawani przez miejscowych jako Ukraińcy, a nie sowiecka partyzantka. Mieliśmy więc w domu 2 karabiny i 2 fuzje. Po wymordowaniu 7 kwietnia 1943 roku koloni Brzezina, ludność polską we Włodzimiercu ogarnęła panika. Wiele osób uciekło do powiatowego miasta Sarny. Niemcy zrobili zebranie z delegatami polskich wsi i kolonii, na którym doradzili, by ludzie z mniejszych wsi łączyli się ze sobą, gromadząc w jednym miejscu. W Prurwie powstała samoobrona na wypadek napaści banderowców. Rękami mieszkańców budowano okopy i olbrzymi bunkier, palisady z drzew. Stanowiska strzelnicze z małymi okienkami okładaliśmy ziemią i darnią. Pomiędzy okopami drążone były przejścia, tak, by można było się przemieszczać, nie wychodząc na zewnątrz. Cztery domy we wsi przeznaczone były na tzw. strażnice, od Kopaczówki, od Porody, Choromiec i Dubówki. W dzień i w nocy patrolowaliśmy okolicę i pilnowaliśmy wsi. Mając wówczas trzynaście, pełniłem z innymi wartę. Mieszkańcy innych wsi nie mając możliwości obrony przed bojówkami UPA uciekali do Włodzimierca, licząc na większe bezpieczeństwo ze względu na obecność w nim garnizonu niemieckiego. Niektórzy na noc chronili się na stacji kolejowej we Włodzimiercu, strzeżonej przez Niemców. Uchodźcy zajęli wszystkie pożydowskie zabudowania. W dzień uciekinierzy udawali się do pracy na swoje pola. Byli ostrzeliwani przez upowców z ukrycia. W noc, gdy wymordowano całe Parośle, miało jeszcze dojść do napadu na inne kolonie – Toptyny, Krasna Górka, Kopaczówka, Prurwa, Choromce, Grabina. Najwyraźniej nie miał kto podjąć ostatecznej decyzji, bo jak wiadomo najwyższe dowództwo urządziło sobie libację w Parośli. Mniejsza grupa bulbowców wracając z Parośli, wjechała do naszej Prurwy. Antek, najstarszy brat-wojskowy tego dnia miał akurat wartę. Chodził po wsi z kołkiem przewiązanym sznurkiem (oznaka służby wartowniczej). Spotkali się u szwagra Józefa Brzozowskiego. Brat ożeniony był jedną z sióstr, szwagier Brzozowski z drugą. Były tam Stasia, Kazia, Anastazja, brat Jurek i Czesław Oczeretko, grali w karty. Banda zajechała na Prurwę od strony Kopaczówki, dojechali do połowy wsi i zawrócili. Skierowali się w stronę Toptyny, wsi, gdzie mieszkali mamy bracia. Weszli do ich chałupy i wszystkich, którzy tam byli pomordowali, rąbiąc wszystkich na kawałki. Bratowa Helena była w połogu, jej nowonarodzone dziecko znaleziono na końcu. Zawinięte było w kilim i wsadzone w kupkę plewy, zapewne chciała je w ten sposób ratować. Inne dzieci powsadzane były żywcem na płot i tak skonały. Helenę prawdopodobnie zamordowano na koniec, gdyż pozostawione były resztki zgotowanego dla banderowców jedzenia. Kosa tkwiła w jej podbrzuszu, wcześniej rozcięto jej cały brzuch. Piłą ręczną przecięta była w pół. Prawdopodobnie jeden z braci mamy zabił któregoś z Ukraińców siekierą i dlatego pozostałych Polaków także porąbano siekierami. W sumie ok. 20 osób tego dnia w Toptynach straciło życie. Pojechaliśmy na pogrzeb, oczy mając wkoło głowy, czy po drodze nas nie zamordują. Prowizoryczne trumny robiliśmy z drzwi stodół, desek brakowało. Pomagało nam kilkanaście osób z naszej kolonii. Wykopaliśmy doły, złożyliśmy ciała, ale nie zdążyliśmy zasypać zmarłych, gdyż dokonano kolejnego napadu, tym razem na nas uczestników pogrzebu, uciekliśmy. Potem już do nich nikt z rodziny nie dotarł. Sądzę, że jacyś dobrzy ludzie zasypali trumny i zrobili mogiły. W tym czasie jeden z mieszkańców Prurwy wywiózł pasiekę do lasu hr. Poniatowskiego. Pojechał zebrać miód i został napadnięty przez Ukraińców. Przywiązali go do drzewa, żywcem wyjęli oczy, obcięli język i uszy, obdarli pasami ze skóry. Gdy rodzina go znalazła, jeszcze żył, pochowano go na cmentarzu parafialnym we Włodzimiercu.

Mama Bronisława – Maria zd. Bielecka.

Mama Bronisława – Maria z wnuczkami.

Wszystkim chętnym ze wsi Niemcy rozdali broń i wzięli ich ze sobą do pacyfikacji ukraińskich wsi, z których organizowane były napady. Niewiele to jednak dało, bo 13 czerwca 1943r., w same Zielone Święta, Ukraińcy napadli kolejny raz. Paliła się cała wioska. Dopiero nad ranem zjawiło się niemieckie wojsko z wozem pancernym, co doprowadziło do ujęcia i rozstrzelania na miejscu kilku banderowców. Wieś całkowicie spłonęła. Nie mający schronienia mieszkańcy zostali zabrani przez Niemców do miasteczka. Część ewakuowała się do Sarn, część do Porody i naszej Prurwy. Prawie 50 rodzin przeniosło się do kolonii Wydymer. Od tego momentu, co wieczór, niebo rozświetlały łuny pożarów, praktycznie z każdej strony naszej wsi. Nastąpił atak na Hutę Stepańską, liczącą ponad 220 zagród, w pobliżu której przed wojną zbudowano słynne sanatorium „Słone Błota”. Wieś była jakby wyspą na ukraińskim morzu. Huta Stepańska, Wyrka i okoliczne polskie kolonie otoczone były szczelnym pierścieniem dużych ukraińskich wsi. We wsi Wyrka mieszkał brat ojca – Gracjan Rudnicki. Parafia ruciańska była chyba największą parafią na Wołyniu, bo liczyła 4253 dusze, a rozciągała się na powierzchni około 20 na 10 kilometrów. Już od kwietnia 1943 roku tutejszą samoobronę pomagał organizować porucznik Władysław Kochański („cichociemny”, pseudonim „Bomba” – później okoliczne dzieci nadały mu pseudonim „Wujek”), który zawiązywał w tej okolicy sieć Armii Krajowej. Była to najsilniejsza samoobrona w okolicy. Dorównywała słynnej polskiej samoobronie w wiosce Przebraże, która zwycięsko obroniła się przed zmasowanymi atakami banderowskimi. Za wsią Wyrka, od strony Huty Stepańskiej, leżała wieś Grabina, wokół której rosły piękne lasy dębowe. To w tych lasach „urzędował” oddział partyzancki por. „Bomby”. Po napadach na mieszkańców Huty część ludzi schroniła się właśnie w Grabinie, niektórzy dotarli nawet do nas, do Prurwy. Córka stryja Gracjana – Janina, razem z mężem Marianem Szulikowskim, przyszła pieszo do nas. Stryj w jakiś sposób dotarł do Antonówki, potem na stację kolejową w Rafałówce. Na początku lipca 1943r. istniały dwie duże samoobrony nawzajem się wspierające, Wydymer – Antonówka i Włodzimierze – Choromce – Prurwa – Poroda. W różny sposób próbowano napadać na naszą wieś, lecz zmasowany atak upowców nastąpił dopiero 22 i 23 lipca 1943r. Tego dnia w patrolu konnym było sześciu jeźdźców, po dwóch wyznaczonych na poszczególne drogi prowadzące do wsi. Staliśmy w lesie, konie parskały od much i komarów, to przecież środek lata, o zachowaniu zupełnej ciszy nie mogło być mowy. Nagle, na leśnym dukcie, usłyszeliśmy tętent koni i ukraiński śpiew: „….smert! smert! Lacham! smert! smert maskowśko – żydowśkoj komuni! w bij krowawyj OUN nas wede, my bijem komunu i Lachiw …”. Było gdzieś po dwudziestej drugiej, większość ludzi we wsi już spała (wcześnie chodzono spać, by rano szybko przystąpić do obrządku bydła i koni). Wpadliśmy do wsi, dzwony zaczęły bić na alarm, cała wioska postawiona została na nogi. Dzieci i kobiety do schronu. Uderzyli z trzech stron na linii Capczewicze – Kopaczówka-Wydymer. Rozgorzała walka. Ukraińcy podpalili kilka domów, które zostały opuszczone, ludzie bronili się w jednym miejscu wokół zbudowanego schronu, od trzynastoletnich chłopców po starców, wszyscy w liczbie ponad 200 osób. Mieliśmy na obronę 4-5 karabinów maszynowych, dubeltówki i fuzje. Dzielnie broniliśmy się ze schronu, strzelając do napastników. Na przeszkodzie stał nam dom Mariana Rudnickiego, właściwie jego stodoła, za którą kryli się upowcy. Była zbyt blisko, istniała obawa, że napastnicy podejdą i wrzucą granaty do schronu wykopanego na posesji Adama i Zygmunta Rudnickich. Za domem i stodołą był dół, za nim łąka Romańskiego i dzielił je płot. Zapadła decyzja podpalenia zabudowań Rudnickiego, by oczyścić nam pole rażenia. Na ochotnika zgłosił się Marian Bańkowski z Krasnej Górki, podpalił wszystko. Niestety, zauważyli to banderowcy i zastrzelili naszego podpalacza. Oprócz Bańkowskiego, zginęło jeszcze kilku mieszkańców. Następnej nocy atak ponowiono ze zdwojoną siłą. Uderzyli też na sąsiednią Porodę i Choromce, wszystko wokół się paliło. Przy jednym z punktów obronnych zabito kilku ubowców, ranili też ich dowódcę, który przyjechał do Prurwy na białym koniu, jak na ironię – w polskim mundurze oficerskim. Na głowie miał jednak granatową ukraińską czapkę. Kiedyspadł z konia, zaczął krzyczeć: „Marusiu moja, Marusiu luboja, Marusiu, ratuj mne ratuj, gde ty myny zabyła”. Obrońcy zorientowawszy się, co się dzieje, zwiększyli pole rażenia i nie pozwolili banderowcom zabrać go z pola walki. Niestety, zaczęło brakować amunicji, lecz napastnicy w porę się zorientowali i tak dotrwaliśmy do rana. Około dziewiątej do wsi dotarli Niemcy, zabrali rannego, a we Włodzimiercu kolejnego już banderowca powiesili. Wisiał tak chyba z tydzień czasu, by wszyscy to widzieli. Niemcy ponadto rozkazali pakować resztki dobytku i eskortowali nas do Włodzimierca. Po drodze niektórzy zdążyli złapać swoje bydło, które wypuszczone z obór, rozpierzchło się po całej okolicy. Prurwa, nasza rodzinna wieś, została całkowicie spalona. Ulokowani zostaliśmy w parafialnym kościele św. Józefa, nasza rodzina – w miejscowej szkole. Następnego dnia zebrałem paru odważnych chłopaków i poszliśmy w stronę naszej wsi „wyłapać” trochę bydła. Skoszarowanym potrzeba było mleka i mięsa. Bezpiecznie udało się nam doprowadzić do miasta ze dwie, trzy krowy, przy okazji brat złapał czyjegoś konia, potem przydał się w czasie transportu. W szkole siedzieliśmy kilka dni. Przyjechali Niemcy, by zorganizować dla nas konwój na stację kolejową w Antonówce przez Prurwę i Kopaczówkę. Za parę dni, drogą koło pałacu Krasickich, konwój furmanek ruszył na Janówkę i Choromce. Zaraz za torami kolejowymi przed Janówką banderowcy dokonali napadu na jadące wozy. Część ludzi natychmiast zaczęła zawracać. Szpicę konwoju poprzedzał zwiad złożony z paru naszych ludzi z bratem Antonim i niemieckim żołnierzem. Niemiec został ranny z rąk ukraińskiego strzelca, siedzącego na drzewie. Nasi go jednak dopadli, lecz cały konwój, obawiając się najgorszego, zawrócił do miasta. Z bratem Kazimierzem rodzice dotarli z powrotem do szkoły, mnie poniosło gdzieś w okolicę kościoła. Zbliżając się do niego, od strony cerkwi, usłyszałem pojedynczy wystrzał. Idąca przede mną kobieta osunęła się na ziemię. Była to Regina Rudnicka zd. Miszkiewicz, lat ok.40, pochodząca z Dębowej Góry, gm. Antonówka. Została pochowana pod krzyżem misyjnym przy naszym kościele. Zginęła z ręki banderowskiego strzelca. Prawdopodobnie ta kula przeznaczona była dla mnie. W ten oto sposób po raz pierwszy, uprzedzam – nie ostatni, uniknąłem śmierci. Ukraińcy doskonale wiedzieli, że mają przewagę nad garnizonem niemieckim, uciekinierów wciąż przybywało z różnych stron. Powtórnie wieczorem napadli na Włodzimierzec. Po tym napadzie Niemcy postanowili ewakuować cały garnizon wraz z ludnością w bezpieczne miejsce. Dogadali się z szefostwem naszej samoobrony, by wysłać gońców z niemieckim meldunkiem, prosząc o wsparcie przy konwojowaniu transportu. Wieczorem z niemieckim meldunkiem w stronę Rafałówki wyszło dwóch ochotników – Józef Rudnicki s. Felicjana i mój brat Kazimierz. Po przebiciu się przez ukraińskie okrążenie, przeszli lasem pieszo 18 km i dostarczyli meldunek do niemieckiego garnizonu. Rano do Włodzimierca dotarły cztery samochody niemieckiego wojska, dwa działa i lekki czołg, razem z nimi nasi wysłannicy. Na miejscu zorganizowali zbiórkę wszystkich polskich mężczyzn, kto posiadał broń mógł razem z Niemcami zaatakować banderowców. Chętnych uzbierało się chyba ze 30 chłopa, ci co broni nie posiadali, mieli ją otrzymać od Niemców w dniu pacyfikacji. Następnego dnia rankiem pojechali w kierunku ukraińskiej wsi Dubówka. Dzień był dość spokojny, zajęli stanowiska na wygonie dużej wsi. Banderowcy po nocnej eskapadzie akurat dzielili łupy z mieszkańcami. Rozpoczęło się natarcie. Pierwsze pociski zapalające poleciały na strzechy, ogień momentalnie objął wszystkie zagrody, paliła się cała wieś. Otoczono i zlikwidowano sotnię na koniach. Banderowcy odpowiedzieli ogniem z lekkich dział umieszczonych na cmentarzu w Kanoniczach. Niemcy nie pozostali dłużni, odpowiadając 15-minutową nawałnicą z dwóch przywiezionych dział i czołgu. Ukraińcy ucichli, po tym nastąpił rozkaz wycofania się do Włodzimierca. Raniutko Niemcy zarządzili wyjazd wszystkich Polaków na stację kolejową do Rafałówki, jednak część ludzi, na własną odpowiedzialność, pozostała. Cały niemiecki garnizon opuścił miasto. Konwój furmanek i pieszych ubezpieczał jadący przodem niemiecki czołg i paru żołnierzy, pozostali zabezpieczali tyły. Na dworcu w Rafałówce zostaliśmy rozbrojeni, załadowani do wagonów i przez Antonówkę jechaliśmy do Saren. Każdy wagon ubezpieczał siedzący na dachu hitlerowiec z bronią maszynową. Zawieźli nas do dawnych koszar wojskowych w Sarnach nad rzeką Prypeć. Byliśmy tam ze dwa dni i trzeciej nocy banderowcy przypuścili zmasowany atak na nasze baraki. Bronili nas już Niemcy do samego rana. Ukraińcy zapewne chcieli się na nas zemścić za rozbicie banderowskiego gniazda i spalenie całej Dubówki. Rankiem kolejne przetransportowanie odkrytymi wagonami do Równego, do koszar, w których przed wojną służył brat Antoni w 21 Pułku Ułanów Nadwiślańskich. Przez cały tydzień przygotowania do kolejnego dłuższego już wyjazdu na roboty publiczne do Rzeszy. Nastąpiła skrupulatna ewidencja wszystkich wyjeżdżających. Przez Krzemieniec, Tarnopol, Lwów wieziono nas do Przemyśla. Na dworcu kolejowym we Lwowie, słynący z dobroczynności lwowianie, dodali nam trochę jedzenia na dalszą podróż. W Przemyślu kolejny rozładunek, trafiliśmy do największego w Generalnej Guberni obozu przesiedleńczego. Na terenie Przemyśla istniały dwa obozy przejściowe dla osób wywożonych na roboty przymusowe do III Rzeszy. Pierwszy mieścił się na Zasaniu po koszarach wojskowych. My trafiliśmy do obozu na teren byłych koszar przy ul. Dworskiego (Bakończyce). Podobno przez obóz przechodziło dziennie 2000 osób i podlegał on pod Arbeitsamt w Przemyślu. Do wykorzystania niewolniczej siły roboczej stworzona została przez Niemców cała skala obozów pracy, ”Arbeitslager”. Lato się kończyło, kończyły się żniwa. Zostałem skierowany do tymczasowej pracy na polu. Chłopcy kosili zboże, ładowaliśmy na furmanki, a Niemcy wywozili do pobliskich majątków ziemskich. Dokuczał nam głód, racje żywnościowe były nadzwyczaj skąpe. Zbierałem więc kłosy zbóż i łuskałem, ziarna znosiłem do domu, by prymitywnym sposobem upiec chociaż malutki placuszek. Któregoś dnia Niemcy zrobili rewizję naszych kieszeni, u mnie i kilku innych chłopców znaleźli kilkanaście ziaren pszenicy. Zostaliśmy w dziesięciu skazani na śmierć przez rozstrzelanie. Postawili nas pod ścianą śmierci, obok mnie stał 9-letni może chłopak z bujną czarną czupryną. Padł rozkaz przygotowania do strzału, chłopiec w oka mgnieniu posiwiał, włosy stały się białe jak perkal. Dowódca plutonu egzekucyjnego zobaczył co się stało, krzyknął – Halt!, wstrzymując egzekucję, następnie rozpędził wszystkich do baraków. Dzięki temu chłopakowi pozostałem przy życiu. Po raz drugi w tak krótkim czasie udało mi się przeżyć, a to nie koniec zdarzeń. Niedługo potem załadowano nas do wagonów i jadąc przez Katowice, Czechosłowację dotarliśmy do Neumarkt koło Norymbergii. Trafiliśmy do kolejnego obozu przesiedleńczego, skąd kierowano transporty do robót w poszczególnych miejscowościach na terenie Rzeszy. Akurat w tym obozie Niemcy robili doświadczenia medyczne na ludziach, hodowali czarne ludzkie wszy, zarażane tyfusem. Dziennie z tego powodu umierało tu kilkadziesiąt osób. Obok obozu wkopano specjalne doły, do których wrzucano zmarłych. Zostałem zmuszony razem z dziesięcioma innymi więźniami do przewożenia trupów na wózkach-platformach i wrzucania ich do dołów. Inna grupa dokonywała zakrywania dołów ziemią, wcześniej posypując ludzi lasowanym wapnem.

Matka chrzestna Bronisława – Maria Rudnicka oraz bratowa Halina.

Pamięc – Żałoba -Wolnośc symboliczny grób na Wołyniu.

Rodzeństwo Rudnickich.

Rodzina Rudnickich.

Rozpacz po stracie najbliższych.

Do III Rzeszy została wywieziona cała nasza rodzina – rodzice, siostry Albina i Anna, bracia Antoni i Kazimierz. W obozie, na tym celowo zarażanym przez Niemców terenie, byliśmy kilkanaście dni. W tym czasie zmarło kilka moich koleżanek i kolegów, z którymi chodziłem do szkoły w Prurwie, m.in. Romcia Brzozowska i Tadek Rudnicki. Niestety, ich także musiałem zawieźć do zasypywanych dołów. Woziłem trupy chyba ze dwa tygodnie, niesamowicie bojąc się zarażenia tyfusem. Nadzorujący nas ruski lekarz doradził nam, by uniknąć zarazy trzeba ubranie wierzchnie mieć cały czas mokre. Czy to miało sens? – nie wiem. W każdym bądź razie przez cały czas polewaliśmy je zimną wodą i pracowaliśmy. Po około dwóch tygodniach zaprowadzono wszystkich do łaźni. Nie zwracano uwagi mężczyzna czy kobieta, dziecko czy dorosły, trzeba było się razem rozebrać do naga. Ubrania poszły do zagazowania. Przeszliśmy do „czystego” obozu, gdzie też było mnóstwo pluskiew i innego robactwa. Po tygodniu w obozie zjawili się niemieccy bauerzy, którzy wybierali poszczególne osoby do prac w swoich gospodarstwach. Brat Antoni z bratową i dziećmi trafił do wsi Lauf on der Pegnitz k. Norymbergii. Siostra Albina z mężem do kolejnej miejscowości. Pozostałych z naszej rodziny zawieziono do Neunkirchen am Sand k. Regensburga. Tam zostaliśmy rozdzieleni po gospodarstwach. Brat Kazimierz pozostał w miejscowym browarze u birgemajstra Knera, rodzice u gospodarza o nazwisku Staudthil, siostra Anna we wsi Tiffengil. Mnie starsza Niemka zabrała do wsi Grunschtauden – 2 km od Neunkirchen. Gospodyni mieszkała razem z wnukami i dwiema córkami. Dzieci – chłopak lat 9 i starsza o rok dziewczynka, chodziły do szkoły. Czterech synów i zięciowie gospodyni byli na wojnie. Moja praca polegała na wykonywaniu wszystkich prac polowych. Przez cały 1944r. mogłem więc oglądać alianckie naloty na niemieckie pozycje. Nieraz kładłem się na plecy i obserwowałem całe eskadry angielskich i amerykańskich samolotów lecących na wschód. W kwietniu akurat sadziłem ziemniaki w pobliżu „mojej” wsi razem z młodszą córką gospodyni. Nie wiedziałem, że esesmani poprzedniego dnia okopali się w pobliżu i ukryli w pobliskim lesie. W pewnym momencie wyszli z ukrycia i zaczęli szykować się do wymarszu. Pole leżało tuż obok drogi idącej w kierunku na Nurnberg. Gdy wszystkie pojazdy utworzyły kolumnę, nadleciało 16 samolotów Spitfire. Rozgorzała walka. Z jednego samolotu poleciała seria z karabinu pokładowego w moim kierunku, zabito wtedy konia. Upadłem w bruzdę ziemi, seria kul przeszła 15 cm od mojej głowy. Po raz trzeci, nie ostatni, uszedłem z życiem. Zostawiłem wszystko na polu, ciągnąc ze sobą przerażoną Niemkę. Skoczyliśmy do pobliskiego, pełnego Niemców, rowu. Potem szybko, schylając się i czołgając, uciekliśmy do domu. Na podwórku, w stodole i w domu pełno było niemieckich żołnierzy. Trwało to ze dwie godziny, gdyż po tym wszystkim esesmani otrzymali rozkaz i zaczęli opuszczać posesję. Zawołany przez Niemkę, usiadłem przy stole do obiadu. Tymczasem do kuchni wszedł oficer – esesman, zobaczył naszyty u mnie znaczek „P”, wyjął pistolet i grożąc mi, zaczął krzyczeć do gospodyni, – Polnisch schwein in den Stall ist, nich in der Kuche! – (Polska świnia do stajni, nie w kuchni!). By załagodzić konflikt, Niemka zaprosiła go do pokoju. Niewiele się namyślając, uciekłem na strych i schowałem się głęboko 3 metry w sianie pod samą dachówką. Wściekły esesman jeszcze przez 3 godziny szukał mnie po całym gospodarstwie, długim drutem dźgał nawet siano, by mnie tam znaleźć. Udało mi się czwarty raz uniknąć śmierci. Nie jadłem cały dzień i noc, gdyż słyszałem, że Niemcy są jeszcze na posesji. Z ukrycia wyszedłem dopiero następnego dnia, kiedy starsza Niemka zaczęła mnie wołać „Bruno, Bruno, essen, komm!”. Na podwórku znalazłem krótki, niemiecki pistolet maszynowy z amunicją i pomyślałem, że gdyby esesman wrócił i dalej mnie szukał, to go zastrzelę, on albo ja. Nagle od strony lasu znowu zrobił się olbrzymi tumult, nadjeżdżali ci sami Niemcy, na motorze z przyczepą siedział mój prześladowca. Powtórnie uciekłem na strych. Pomyślałem, że sam nie dam im przecież rady, ustrzelą mnie jak psa. Podjechał do Niemki, pytając, czy wróciłem. Gospodyni, na szczęście, nie przyznała się, mówiąc, że gdzieś zaginąłem, bo od tamtej pory mnie tu jeszcze nie widzieli. Opuścił podwórze i wyjechał na drogę. W tym czasie nadleciały amerykańskie samoloty z gwiazdą, esesman schronił się pod dużą lipą obok wiejskiej karczmy. Został jednak dostrzeżony przez lotnika i pod tą lipą dosięgła go sprawiedliwość. Odetchnąłem z ulgą. Nie byłem jednak pewien, czy czasami niemiecki oddział nie powróci do gospodarstwa. Zaopatrzony w niewielką ilość jedzenia, ze znalezioną bronią, uciekłem do pobliskiego lasu. Schowałem się w niewielkim okopie, znajdując przy okazji kolejny pistolet. Obserwowałem teren wokół wsi. Zauważyłem, że drogą w kierunki wioski jadą niewielkie samochody terenowe oznakowane charakterystyczną białą gwiazdę. Pierwszy raz w życiu widziałem takie autka. Podszedłem do drogi. Zatrzymały się przy mnie trzy auta. Żołnierz zobaczywszy naszywkę, zapytał: -Polnisch? – Tak – odparłem. Nagle odzywa się inny, mówiąc łamaną polszczyzną: – jesteś Polakiem? – Tak – potwierdziłem i rozpłakałem się. Zapytali mnie, gdzie są jeszcze Niemcy? – Pełno ich tutaj – odparłem – pochowali się po domach, stodołach, część uciekła, część pewno została. – To siadaj z nami i pokazuj wszystko. W tej wsi wyłapano ze 20 esesmanów, pojechaliśmy do browaru do brata w Neumkirchen. Znaleźli tam ukryte zapasy kiełbasy i piwo. Trochę oczywiście popili i zrobiło się wesoło. Jeszcze weselej zrobiło się po trzech dniach, gdy Amerykanie zebrali z okolicznych wsi wszystkich przymusowo pracujących i zawieźli do Regensburga. Ulokowano nas w poniemieckich koszarach wojskowych, a następnie w obozie przesiedleńczym w Hohenfels na terenie dawnego niemieckiego poligonu wojskowego. W czasie wojny Niemcy przetrzymywali tam lotników alianckich. Po wojnie powstała tu wielka amerykańska baza wojskowa i poligon doświadczalny. Zwieźli tu Polaków, Czechów, Słowaków, Łotyszy i Liwinów, w krótkim okresie przebywało tam łącznie ponad 40 tysięcy ludzi. Przebywaliśmy tam od maja do jesieni 1945r. Przyjechał brat Antoni, z-ca komendanta obozu przesiedleńczego w Lauf Pegnitz i zabrał nas do siebie. Brat wraz z innymi Polakami stworzyli na tamtym terenie polski obóz przesiedleńczy. Nawiązali współpracę z wojskami alianckimi, organizując pomoc żywnościową z UNRY oraz całą infrastrukturę potrzebną do normalnego życia, m.in. kaplicę kościelną, gdzie funkcjonowali księża – odbywały się śluby i wesela, założono teatr. By zarobić parę groszy, pracowałem w magazynach UNRA. Pełniłem też służbę w kompanii wartowniczej. Byłem świadkiem na procesie zbrodniarzy hitlerowskich w Norymberdze, ponieważ w naszym obozie przesiedleńczym rozdawano przepustki na ten proces. Pomimo początkowej rozbieżności zdań, ustalono, że przedmiotem procesu będą naruszenia aktów prawa międzynarodowego, które zostały wyraźnie określone w statucie Trybunału. Na konferencji londyńskiej 8 sierpnia 1945 r. opracowano Kartę, podpisaną przez cztery wielkie mocarstwa (Stany Zjednoczone, Francję, Wielką Brytanię i Związek Radziecki),w której uzgodniono kwestie sporne oraz powołano do życia Międzynarodowy Trybunał Wojskowy. Na miejsce procesu wybrano niemieckie miasto Norymberga. Na gmach wyznaczono Pałac Sprawiedliwości, który nie został uszkodzony podczas wojny. W obozie przesiedleńczym mieszkaliśmy do września 1946r. Przyszedł czas wyjazdu. Poprzez Czechosłowację dotarliśmy do Zebrzydowic k.Cieszyna. Padał deszcz, z peronowych głośników rozległy się słowa hymnu „Jeszcze Polska nie zginęła póki my żyjemy”. Rozładowani zostaliśmy na stacji kolejowej 10 września 1946r. Każdy przyjeżdżający musiał osobiście zgłosić się do Powiatowego Urzędu Repatriacji celem rejestracji. Rodzice i inni członkowie rodziny poszli się zarejestrować, a ja pozostałem na peronie stacji przy pilnowaniu bagaży. W nocy napadło na nas rosyjskie wojsko, wybuchła strzelanina, parę osób zostało rannych, kilku zabitych. Rano wkroczyło NKWD i po raz pierwszy zobaczyłem polskiego żołnierza w czapce z orzełkiem bez korony. Ludzie znowu zaczęli płakać. Jeszcze przez dwa dni koczowaliśmy na dworcu w Zebrzydowicach. Zaczęły się rewizje ludności. Żołnierze szukali ukrytej broni u powracających z przymusowych robót Polaków. Niebawem trafiliśmy do Brzegu. Znowu długie oczekiwanie w wagonach, tym razem na znalezienie przez władzę lokali dla całego transportu. Szukano wolnych miejsc po okolicznych wsiach, wszystko było już pozajmowane. Repatrianci ze wschodu przyjechali tu w 1945r. Dla nas nie było już miejsca. W końcu PUR w Brzegu tymczasowo umieścił nas w budynku na rogu ulic Powstańców Śląskich i Kamiennej (obecna PSP Nr 3). Potem tato otrzymał przydział gospodarstwa w Kruszynie. Tam długo też nie pomieszkaliśmy, gdyż w tym rejonie powstał poligon wojskowy. W 1950r. rodzice zostali wysiedleni. W tym czasie odbywałem zasadniczą służbę wojskową. Wcześniej,29 lutego 1946r., w Kruszynie zawarłem związek małżeński z Zofią Sidło, panną pochodzącą z Chęcin k. Kielc. W czasie wojny moja ukochana była w tamtym rejonie łączniczką struktur Armii Krajowej. Służbę wojskową pełniłem w jednostce w Mrągowie, potem skierowano mnie do szkoły podoficerskiej do Ostródy. Następnie, już w stopniu kaprala, po ukończeniu kursu w Wyższej Szkoły Piechoty w Rembertowie pod Warszawą, zostałem kierownikiem kasyna w Centrum Wyszkolenia Wojska Polskiego. W 1952r.zostałem przeniesiony do rezerwy po odbyciu zasadniczej służby wojskowej. Zacząłem pracę w Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” w Łosiowie, byłem Zastępcą Przew. GRN w Łosiowie. Skierowany do pracy partyjnej, skończyłem dwuletnie Studium we Wrocławiu. Został Przewodniczącym GRN w Łosiowie, następnie pracowałem w Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Brzegu Wydział Gospodarki Mieszkaniowej, potem w Spółdzielni Inwalidów „Zwycięstwo” w Brzegu.
Na zasłużoną emeryturę Bronisław Rudnicki przeszedł w 1979r. Został odznaczony, m.in. Srebrnym i Brązowym Krzyżem Zasługi, Zasłużonemu Opolszczyźnie oraz innymi medalami i odznaczeniami resortowymi. W międzyczasie u państwa Zofii i Bronisława przychodzi na świat sześcioro dzieci: Władysław, Danuta – późniejsza Antonow, Alicja – późniejsza Kita, Leszek – zmarł w wieku 56 lat, Wiesława -późniejsza Bregula – Pałasz i Bożena – późniejsza Siebrek. W 1999r. hucznie obchodzili 50-lecie swojego małżeństwa. Z tej okazji zostali odznaczeni medalami „Za długoletnie pożycie małżeńskie”. W dalszym ciągu mieszkają w Łosiowie. Za rok wspólnie z dziećmi,19 wnukami, 32 prawnukami i praprawnukiem Ewangeliusem obchodzić będą 65 rocznicę zawarcia związku małżeńskiego, czyli Żelazne Gody, chyba, że tak liczna rodzina powiększy się o kolejnych potomków, czego szczęśliwym Jubilatom serdecznie życzę.

Wspomnień wysłuchał – Eugeniusz Szewczuk

Osoby pragnące, by napisano o ich życiu na Kresach, proszone są o kontakt ze mną: tel.607 565 427 lub e-mail pilotgienek@wp.pl
 

Zofia i Bronisław Rudniccy.

Żona Bronisława – Zofia z wnukami.

Reklama
Materiał wyborczy KOALICYJNY KOMITET WYBORCZY KOALICJA OBYWATELSKA
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI