Szczepan Waliduda – Moje Kresy

0
Reklama
Materiał wyborczy Komitetu Wyborczego Prawo i Sprawiedliwość
Materiał wyborczy KOALICYJNY KOMITET WYBORCZY KOALICJA OBYWATELSKA
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI

1951 r. koledzy z kursu pocztowego w Brzegu.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI

Ojciec Szczepana – Marcin, pochodził z bogatej rodziny Walidudów, z którymi liczono się w Łosiaczu. Gdy żenił się z jedną z trzech córek Eliasza i Anny Chemij, od ojca Wojciecha otrzymał 7 morgów dobrej ziemi. Babcia Szczepana Anna Chemij, dobrze wyposażyła swoją córkę, przeznaczając w posagu trzy morgi pola. Chemijowie także należeli do liczących się gospodarzy w tej podolskiej wsi. Dziadek Eliasz wspólnie gospodarzył z moim ojcem, tato był zięciem u Chemijów. Gdy tylko nadarzała się okazja, podczas parcelacji, kupowali ziemie dworskie i tym samym powiększali wspólne gospodarstwo. Tuż przed wojną nasze gospodarstwo liczyło 42 morgi. Gdy w 1939r. nastali ruscy, zamiast zadowolenia, zaczęły się niesamowite kłopoty. Wiadomo, z jakiego powodu. Tato wspólnie z teściem zawsze potrafili znaleźć rozwiązanie, wspólny język. Pomimo że dziadkowi Eliaszowi brakowało wykształcenia, był to człowiek rozumny i zapobiegliwy, jeden z lepiej gospodarujących we wsi. U nas w domu zrobiony był podział obowiązków – babcia trzymała w garści gospodarstwo, dbała o nasze żołądki, prała i gotowała. Mama wstawała do obrządku w oborze i chlewie. Na jej głowie było bydło, owce i kury, doiła, karmiła i sprzątała. Tato robił wszystko w polu, orał, siał i wspólnie zbierał plony. Dziadek zaś był do wszystkiego. Pomagał ojcu i mamie, zdarzało się że i babci. Gdy dorastałem, wychowywany przy boku dziadka, widziałem jego życiową mądrość. Wykupując dodatkową ziemię, myśleli o przyszłości, od razu zapisywali ją na mnie, dla najstarszego syna i wnuka. Byli zapobiegliwi i oszczędni zarazem, nie trzymali służących, jak to wielokroć bywało u zamożnych gospodarzy. W takiej oto rodzinie urodziłem się w mroźny dzień, 8 stycznia 1923r. w Łosiaczu, gmina Gusztyn w pow. Borszczów, województwo tarnopolskie, w rodzinie Marcina i Rozalii Waliduda zd. Chemij. Tato, najmłodszy w rodzinie Walidudów, ożenił się z najmłodszą córką Chemijów. Starszy brat taty- mój stryj Antoni, ożenił się ze starszą siostrą mamy – Teodorą. Najstarszą w rodzinie mamy była siostra Maria. Natomiast tato miał jeszcze starsze siostry Antoninę i Apolonię, brata Jana i najstarszą z 6-osobowego rodzeństwa – siostrę Annę. Jestem najstarszy z rodzeństwa. Mam młodszą o 8 lat siostrę Annę Zeman, mieszkającą we wsi Brzeziny gm. Skoroszyce oraz brata Wojciecha, mieszkającego w Pisarzowicach gm. Lubsza. W 1930r. rodzice posłali mnie do szkoły. Należałem też do polskiej organizacji społeczno – wychowawczej Związek Strzelecki „Strzelczyk”, będącej przedsionkiem Związku Strzeleckiego „Strzelec”. W tak młodym wieku, jako junior, należałem już do Kółka Rolniczego. Moim zadaniem była uprawa swojego poletka, siałem zboże, sadziłem buraki cukrowe. Kółko Rolnicze organizowało konkursy rolne, podczas których młodzi chłopcy uprawiali swoje poletka. Plony oceniane były przez Zarząd Kółka, najlepszych wyróżniano nagrodami pieniężnymi i rzeczowymi w postaci wartościowych sadzonek czy też wysoko kwalifikowanego ziarna siewnego. To była nauka, przyzwyczajanie i wynagradzanie najlepszych, uczenie młodzieży trudnej pracy na roli, umiłowanie wsi i polskiej ziemi. W „Strzelczyku” zrzeszona była młodzież w wieku 10-18 lat. Pamiętam doskonale, gdy 12 maja 1935r. w Belwederze zmarł marszałek Józef Piłsudski. Jako członek „Strzelczyka”, musiałem nosić po nim żałobę. Do naszego koła w Łosiaczu z niedalekiej granicy docierali wopiści, którzy prowadzili szkolenie wojskowe. Uczono nas, jak np. zachować się w przypadku kontrabandy sowieckiej, których pełno było w naszym nadgranicznym rejonie. Moi koledzy, młodzi chłopcy, mieli za zadanie wypatrywania obcych ludzi na terenie wsi i informowania o tym wójta lub policję, gdyby np. nielegalnie handlowano skórami i innymi wartościowymi rzeczami. Dowództwo strażnicy i nasz komendant dostarczali nam gazetkę informacyjną o nazwie „Strzelczyk”. Nie wszyscy młodzi chłopcy należeli do naszej organizacji, nie pozwalali im rodzice albo sami nie czuli potrzeby działania w wiejskim środowisku. Komendantem organizacji „Strzelczyk” w naszej wsi był uczeń gimnazjum w Czortkowie, starszy ode mnie o dwa lata, Stefan Jasieńko. Wojna sprawiła, że maturę zdał przed Komisją Tajnej Organizacji Szkolnej w Czortkowie. W lipcu 1944r. został powołany do Wojska Polskiego, po ukończeniu Szkoły Podchorążych w Riazaniu. Po wojnie zamieszkał we Wrocławiu. Ukończył studia na Wydziale Chemicznym Politechniki Wrocławskiej. Szczepcio, jak go nazywaliśmy, w 1977r. uzyskał tytuł profesora zwyczajnego i do przejścia na emeryturę był m.in. dyrektorem Instytutu Chemii i Technologii Nafty i Węgla Politechniki Wrocławskiej, wybitny polski chemik. Ze Szczepciem jeździliśmy na obozy do Borszczowa. Mieliśmy też nocne manewry, gdzie zwiad rozpoznawał teren, a pozostali posuwali się w po wojskowemu w stronę naszego powiatowego miasta. Instruktorem wojskowym naszego „Strzelczyka” był Antoni Wawryk, przedwojenny polski oficer. Uczył nas obsługi broni w formie zabawowej, gdyż strzelać dzieciom jeszcze nie pozwalano. Nasi starsi koledzy należeli już do organizacji paramilitarnej – Związek Strzelecki. Związek miał Komendę Główną z siedzibą we Lwowie, komendantem był sam Józef Piłsudski, zaś szefem sztabu Kazimierz Sosnkowski. Zrzeszał pozaszkolną młodzież, głównie wiejską i rzemieślniczą. Prowadził działalność w zakresie wychowania fizycznego i przysposobienia wojskowego. W ramach działalności oświatowej organizowano kursy podstawowe, kursy instruktorskie, pogadanki, odczyty. Związek Strzelecki prowadził też biblioteki i czytelnie i tak jak w przypadku Łosiacza – chór, orkiestrę i dom ludowy. Nasza wioska była dosyć duża, ciągnęła się wzdłuż zalewu utworzonego przez spiętrzenie rzeczki Cyganki na długości przeszło 2 kilometrów. Pięknie położona wśród pól i uroczych łąk,14 km w kierunku północnym od powiatowego miasteczka Borszczów. Sam Borszczów położony był niecałe 4 km od granicy ruskiego Podola. Przez miasteczko przebiegała szosa z Zaleszczyk do Skały. Miasteczko słynęło w Galicji z olbrzymich jarmarków bydła. Większość 3,5-tysięcznego miasta była zamieszkiwana przez Polaków, z czego ponad 1000 osób było wyznania mojżeszowego. Do momentu dużych reform administracyjnych i scaleniowych w przedwojennej Polsce, tj. do 1 sierpnia 1934r., Łosiacz był jedną z wielu rolniczych gmin Podola. Po tym okresie utworzono gminę Gusztyn, w skład której weszły takie wioski jak: Buriadkowce, Cygany, Dębówka, Gusztyn, Łosiacz, Zbrzyz. Wójtem gminy został nasz człowiek, emerytowany nauczyciel i wieloletni dyrektor szkoły powszechnej w Łosiaczu, pan Wojciech Skawiński. Tak więc od tej pory wszystkie sprawy rolne i nie tylko załatwialiśmy w oddalonym o 7 km Gusztynie. Pola nasze graniczyły na południu ze wsią Cygany, po zachodniej stronie leżały wsie Piłatkowce i Tarnawka, na północnym zachodzie (już w powiecie czortowskim) Dawidkowce, na północy Czarnokońce Wielkie i Wola Czarnokoniecka. Przez wioskę biegła droga ze Skały Podolskiej do Czortkowa, jakby wzdłuż płynącego po prawej stronie potoku Rudka, który poprzez rzekę Cygankę wpadał do Niszławy. Po lewej stronie wsi przed lasem Stawki, leżącym jakby w południowo zachodniej części, płynął już kierunku zachodnim do Niszławy niewielki potok, którego nazwy już dziś nie pamiętam. We wsi było 442 numerów i mieszkało ponad 2000 ludzi, z czego większość stanowili Polacy. Mniejszość stanowili Ukraińcy i Żydzi. Mieszkańcy wyznania grekokatolickiego chodzili do cerkwii, leżącej w środku wsi przy bocznej drodze idącej na Grabowce. Ludność wyznania rzymskokatolickiego uczęszczała do kościoła pw. św. Antoniego Padewskiego. Wybudowany został prawie na samym końcu wsi, po prawej stronie drogi idącej do Skały, tuż przed skrętem drogi na Cygany. Obok kościoła wybudowano organistówkę. Dziadek opowiadał, że do tej pory Polacy naszego wyznania wobec braku kościoła na niedzielne msze święte jeździli do innych parafii i do Borszczowa lub modlili się w naszej cerkwii, gdzie co drugą niedzielę przyjeżdżał ksiądz z parafii w Borszczowie, odprawiając nabożeństwo. Nasz kościół wybudowano ponad 20 lat przed moim urodzeniem. Jego fundatorem była hrabina Maria Gołuchowska z Baworowskich, żona namiestnika Galicji Agenora Romualda Gołuchowskiego. Budowa rozpoczęła się w 1889r., a oddano do użytku po 7 latach w 1906r. W tym też roku zmarła fundatorka naszego kościoła. Okazała budowla z kamiennych ciosów zwożonych z okolicznych miejscowości, ściany wzmocnione szkarpami, wysoki dach pokryty czerwoną dachówką. Jakby od przodu nad okolicznymi niskimi chałupami górowała czworoboczna wieża kościelna. Usadowiony ołtarz główny został sprowadzony z bocznego ołtarza kościoła Trójcy Przenajświętszej w Borszczowie. Na terenie naszego powiatu borszczowskiego usytuowanych było 12 rzymskokatolickich parafii i około 20 kościołów filialnych. Z chwilą ukończenia budowy, w 1909r., erygowano parafię w Łosiaczu pod wezwaniem św. Antoniego Padewskiego.

Brzeziny k. Skoroszyc. Rodzina Walidudów (bez najmłodszej Agnieszki, bo nie było jej jeszcze na świecie).

Dom w Łoisiaczu wybudowany po pożarze w 1938 r. obecny widok.

Kościół św. Antoniego Padewskiego, kościół ufundowany przez Marię z Baworowskich Gołuchowską.

Na terenie naszego powiatu borszczowskiego usytuowanych było 12 rzymskokatolickich parafii i około 20 kościołów filialnych. Z chwilą ukończenia budowy, w 1909r., erygowano parafię w Łosiaczu pod wezwaniem św. Antoniego Padewskiego. Pamiętam, jak odświętnie ubrany razem z babcią, dziadkiem Eliaszem i rodzicami w niedzielę 12 czerwca 1932r. poszliśmy na uroczystą sumę do naszego kościoła. W tym dniu przypadał odpust św. Antoniego. Do Łosiacza zjechali wierni z całego powiatu borszczowskiego na czele ze starostą i niezliczoną ilością księży z okolicznych parafii. Odbyła się konsekracja naszej świątyni, której dokonał lwowski abp Bolesław Twardowski. Z nim też wiąże się trochę śmieszna historia. Arcybiskupa przy wjeździe do wsi miały pięknie powitać dzieci i kilkunastu jeźdźców na koniach. W ich asyście biskup miał podjechać pod kościół. Niestety, doszło do wielkiego nieporozumienia. Biskup wjechał do wsi z innej strony i całe piękne powitanie spaliło na panewce. Kramy rozstawione na kościelnym placu i wzdłuż drogi do Skały dostarczyły dzieciom wiele radości, zaś ich rodzicom – ubytek gotówki. Wszyscy zresztą byli na to przygotowani, gdyż mówiło się o tej uroczystości od dawna. Nie brakowało różnych pamiątek, kogucików na patyku i cukrowej waty. Proboszczem wówczas był ks. Halicki. Dobry i uczynny był to człowiek, większość pieniędzy, które uzyskiwał z parafialnej gospodarki (miał kilkanaście morgów pola i dobytek inwentarski) oddawał na potrzeby parafii. Prawdę mówiąc, nawet trochę biedował. Po wojnie, gdy miejscowi Polacy opuścili swoją rodzinną miejscowość, kościół opustoszał, władza sowiecka zamknęła go. Miejscowi chuligani i drobni pijaczkowie powybijali szyby, wykradziono cześć pozostawionego wyposażenia. W końcu wybuchł pożar, niszcząc znaczną cześć kościoła. Po tym miejscowa władza przeznaczyła świątynię na magazyn maszyn rolniczych. Na fali odnowy i pierestrojki, po powstaniu państwa Ukraina, potomkowie rodzin z Polski postanowili odzyskać kościół na potrzeby naszego wyznania. Dopomógł im też niesamowity przypadek. Otóż wiosną 1944r. przez Łosiacz przechodziła linia frontu. Ciężkie walki toczyły w zachodniej części wsi na lewo od lasu Stawki (wspomnę jeszcze o tym w dalszej części).We wsi kilkakrotnie byli raz Niemcy, raz Sowieci. Ranny niemiecki żołnierz ukrył się w naszym kościele. Ktoś z Ukraińców doniósł o tym czerwonoarmistom. Kilkakrotnie przeszukano cały kościół i teren wokoło, nie odnaleziono go z jednego powodu, wcześniej znalazł go kościelny, mój kuzyn Wojtek Jakubów. Pod osłoną nocy zabrał do swojego domu, opatrzył rany i parę dni przetrzymał. Udając wyjazd na pole, przez Piłatkowce i Ułaszkowce wywiózł przebranego Niemca furmanką za linię frontu pod Czortkowem, ratując mu tym samym życie. Potomek uratowanego Niemca, podobno pracownik ambasady niemieckiej w Polsce, jako wyraz wdzięczności za uratowanie życia ojcu, własnymi funduszami dopomógł starannie wyremontować nasz zniszczony kościół. Po pięćdziesięciu latach, w 1996r., kościół św. Antoniego powrócił do swoich wiernych. We wsi funkcjonowała także 7-klasowa szkoła powszechna. Wprawdzie były w niej tylko 4 izby lekcyjne, jakoś się w niej mieściliśmy, ucząc się na dwie zmiany. Był to już dosyć stary budynek, do tej szkoły chodził także mój ojciec-Wojciech jeszcze za austriackich czasów. Uczył nas m.in. dyrektor Wojciech Skawiński, wcześniej uczący moją mamę. W 1934r.został wójtem nowej gminy Gusztyn.
Dziadka Wojciecha, ojca taty, mało co pamiętam, zmarł wcześniej. Babcię Marysię pamiętam bardziej, bo gdy byłem małym chłopcem zawsze chodziłem do niej bawić się z rówieśnikami. Gdy ukończyłem 10 lat tato zapisał mnie także do Kółka Rolniczego. Tak, tak, to nie przesada, byłem już przecież właścicielem sporego kawałka ziemi, jak wcześniej wspomniałem. Na wyznaczonym przez dziadka poletku sadziłem buraki, siałem z ojcem pszenicę. W plewieniu chwastów i dalszej obróbce ziemi pomagała mi mama, był to przecież dość duży kawałek, a sam nie dałbym rady, zresztą założenia i regulamin konkursu dla młodych adeptów rolnictwa zakładał taką pomoc. Obecnie na tym miejscu, gdzie uczyłem się ciężkiej pracy polskiego rolnika, pobudowana jest nowa szkoła, obok domu kultury i pomnika ukraińskiego poety Tarasa Szewczenki. Na swoim miejscu pozostał jedynie wybudowany tuż przed wojną, bo w 1938 roku nasz nowy dom. Wspominałem już o mądrości życiowej mega dziadka Eliasza. Z wielu jego życiowych rad korzystałem w całym swoim życiu, podobał mi się jego rozsądek i sposób podchodzenia do każdego problemu. W dzieciństwie większość dni spędzałem z nim, przy nim właściwie się wychowałem. Dawniej obowiązywały inne zasady postępowania między ludźmi, posłuszeństwo wobec starszych, na pierwszym miejscu zaś szacunek dla ojca i matki. Mieszkaliśmy, pracowali i jedli, żyliśmy razem. Pewnego dnia, a było to latem, zrzucaliśmy z wozu snopy w stodole. Zdenerwowany użyłem w obecności ojca i dziadka słów, których użyć nie powinienem. Dziadek z pretensjami do ojca zaczął krzyczeć: „Jak go wychowałeś? Czy tak postępuje dobrze wychowane dziecko?” Natychmiast zeskoczyłem z wozu i uciekłem ze stodoły za oborę. Patrzę, leci za mną ojciec. Spodziewałem się najgorszego, myślę sobie: – Zaraz pasek będzie w robocie. Ojciec dogonił mnie i mówi: – Co ty wyprawiasz? Po cichu mówi do mnie: teraz płacz głośno! Udawał, że na mnie krzyczy i mną trzęsie. Słysząc mój płacz, ze stodoły wyskoczył dziadek ,z daleka krzycząc na ojca: -Co ty robisz? – Ja mu zaraz pokażę jak się powinno wobec starszych zachowywać- dodał ojciec. – Przestań go bić – krzyczał dalej dziadek. Gdy się już wszystko wyjaśniło i uspokoiło, na osobności tato mówi do mnie: – Słuchaj, Szczepciu, ty wszystko dobrze wiesz i dobrze robisz, ale ty do dziadka źle mówisz. Pokazał mi przykład innego chłopaka ze wsi, który też pracował z dziadkiem, a ludzie dobrze o nim mówili. Na wsi wszyscy o wszystkich dobrze wiedzieli, najważniejsze było poważanie. – Powinieneś postępować tak, by ludzie na wsi mówili: Patrzcie na tego Szczepana, jak on się ze swoim dziadkiem zgadza! Jak on mądrze postępuje! Razem bezkonfliktowo pracują i dziadek bardzo go lubi. Powinieneś do dziadka mówić w ten sposób: Dziadek, może zrobimy tak, może tak, jak będzie najlepiej? Posłuchałem ojca, jakże by inaczej! Po paru tygodniach dziadek z tatą rozmawiają, dziadek mówi: – Widzisz, jak mu wkropiłeś, od razu inny chłopak. Rzeczywiście zmieniłem się, zrozumiałem swoje dotychczasowe postępowanie. Tato z mamą i babcia z dziadkiem, wszyscy zadowoleni. Potem dziadek wielokrotnie stawał w mojej obronie przed krzykami ostrej i impulsywnej mamy, gdy zrobiłem coś nie tak po jej myśli. Rodzice i dziadek zawsze uczyli mnie tak: – Jeżeli ktoś chce się z tobą kłócić, nabierz sobie wody do ust, aż mu przejdzie i wtedy rozwiąż problem, ale łatwo nie ustępuj. Wspólnie z dziadkiem podejmowaliśmy od tej pory niezwykle ważne decyzje. Przyszła kiedyś do nas ukraińska sąsiadka, mama mojego dobrego kolegi, akurat wtedy kiedy mieliśmy kupować kolejny parcelowany kawałek dworskiej ziemi w Dawidkowcach. Mówi: – Po co wam tyle tej ziemi? Lepiej byście zmechanizowali swoje gospodarstwo, ulżylibyście sobie w pracy, dalej ciężko będzie pracować, co wam przyjdzie po kolejnych morgach? Na pewno miała rację. Mówię do dziadka: – Może starczy tego pola? Kupimy konną snopowiązałkę, maszyn rzeczywiście mamy niewiele – pług, kultywator, siewnik, brony i to wszystko. Dziadek po namyśle odpowiada: – Ty taki mądry jesteś? Na czym ty będziesz gospodarował, jak dorośniesz i się ożenisz? Dlaczego mają to pole kupić inne nacje – Żyd, Rusin? Niech polską ziemie kupią Polacy. Unowocześnić gospodarstwo jeszcze zdążymy, ale kupić kawałek ziemi będzie coraz trudniej. Przyznałem rację dziadkowi. Górę wziął nie zachłanność, lecz rozsądek. -Dużo ludzi na wsi klepie biedę – mówił dalej dziadek – większość, np. podczas żniw, pracuje za przysłowiowy snop. Tak przykładowo pomagający w żniwach związał u gospodarza tyle a tyle snopów, to 8 czy 9 snopek należał do niego. Wielu biedniejszych Rusinów (późniejszych Ukraińców) w ten sposób dorabiało sobie u nas. Policzone snopy odkładali na bok, zazwyczaj były nieco grubsze od pozostałych, wiązane solidnym przewrósłem, by mieć więcej ziarna było podczas młócenia cepem. Zazwyczaj robiono to zimową porą w czasie największych mrozów, by ziarno dobrze wyskakiwało z kłosa. Niekiedy ojciec bezpośrednio z pola zawoził zebrane przez niego zboże na jego obejście. Chwalili za to we wsi ojca, że dobry i porządny gospodarz. Cała nasza rodzina przeżyła wielką tragedię. Jesienią 1938r.,spaliła się całe nasze gospodarstwo, cześć inwentarza i dom. Pożar wybuchł w niedalekiej odległości od nas w domu żydowskiego gospodarza przy głównej drodze z Czortkowa i posuwał się do środka wsi. Gdyby nie było porywistego wiatru, mieszkańcy z pewnością szybko poradzili by sobie z zarodkiem pożaru, tak przy niesprzyjających warunkach pogodowych, ogień błyskawicznie przenosił się na sąsiednie zagrody i obory. Większość stodół, obór i chat kryta była, niestety, słomą, nie było najmniejszej szansy uratowania czegokolwiek, oprócz inwentarza. Stodoły zapełnione były sianem i niedawno co zebranym zbożem. Paliło się już z osiem zagród, ogień błyskawicznie zbliżał się do nas. Tato chwycił za wiadra i zaczął polewać nasze budynki. U nas pod dachówką był tylko spichlerz i stajnia pod blachą, reszta kryta strzechą. Dziadek krzyczy: – Marcin, co ty robisz, ratuj dobytek! Ratuj to, co żyje! Zdążyliśmy wypędzić 4 konie,ogiera,2 łoszaki, bydło… Niestety, nie zdążyliśmy z kojców wypędzić kilkunastu owiec. Dobrze, że mieliśmy wymłóconego wcześniej trochę zboża, tak wszystko poszłoby z dymem. Ogień trawił nasz dobytek i posuwał się dalej w prawo w kierunku cmentarza. Ciasna zabudowa sprawiła, że przedostał się na następną uliczkę i szedł w kierunku cerkwi. Spaliła się nasza chałupa, stodoła, cześć spichlerza ze zbożem, kury, wspomniane owce i knur, który wypędzony powtórnie, wbiegł w największy ogień. Przy gaszeniu pożaru pomagała nam moja kuzynka, córka stryja Antoniego, potem gdy ogień przedostał się na ich uliczkę, spaliło się także ich gospodarstwo. W Łosiaczu spaliły się 52 gospodarstwa. Była to największa tragedia przed zbliżającą się jeszcze większą we wrześniu 1939 roku. Z pożarem wiąże się jeszcze ciekawa historia moich oszczędności.
 

Łosiacz, obecny widok wnętrza koscioła pw. Antoniego Padewskiego z odnowioną polichromią.

Szczepan Waliduda.

Szczepan na gospodarstwie w Wierzbniku.

W Łosiaczu spaliły się 52 gospodarstwa. Była to największa tragedia przed zbliżającą się jeszcze większą, we wrześniu 1939 roku. Z pożarem wiąże się także ciekawa historia moich oszczędności. Przy okazji świąt kościelnych, wyjazdów na targowisko, czy do miasta, tato, ale częściej dziadek, obdarowywali mnie pieniążkami na moje drobne wydatki. Nie były to zawrotne kwoty, ale potrafiłem zaszparować i uzbierała się całkiem niezła sumka. Pieniążki wsadzone w skórzaną torbę, ukryłem skrzętnie na zapiecku w domu i nikt o nich nie wiedział. – Dziadek! Ja mam pieniądze w domu, wbiegnę i je uratuję! – Ani mi się waż! – krzyczał dziadek. Miałem dużo szczęścia w tym nieszczęściu. Pieniądze były tak dobrze ukryte, że nie uległy zniszczeniu podczas polewania domu wodą ani od wysokiej temperatury. Spaliła się cała strzecha domu, gliniany spód i sufity pozostały. To uratowało mój skarb. Mówię: – Tato masz te pieniądze na odbudowę domu – i wręczam mu całą uratowaną gotówkę. – Nie bierz od niego żadnych pieniędzy – odrzekł dziadek – to są jego pieniądze. My musimy sobie jakoś poradzić. Dziadek nie pozwolił ojcu wziąć moich pieniędzy. Niebawem po pożarze rozpoczęła się odbudowa. Usiedliśmy z dziadkiem przy stole i zrobiliśmy konkretny plan, co i jak należy odbudować, a co należy wybudować od nowa. Pilną potrzebą stało się zapewnienie nam dachu nad głową, zbliżała się przecież zima. Końcowym efektem miała być budowa nowego domu, krytego dachówką. Najpierw musieliśmy coś zrobić z inwentarzem. Stryj Antoni też powoli zbierał się po pożarze, udało mu się szybko odbudować stajnię. Część naszego inwentarza poszła na przechowanie do niego, cześć pozostała u nas. Ocalałą ze spichrza blachą okryliśmy chatę tak, by w jednej części zamieszkać, w drugiej zaś postawiliśmy tymczasowo konie. Dom przed pożarem stanowił jakby dwie części. Z jednej strony kuchnia i pokój, w sieni piec do wypieku chleba, a z drugiej strony następne pokoje. Już w kilka dni po pożarze dobrzy ludzie, których nie dotknęła tragedia, w niesamowity sposób zaczęli pomagać pogorzelcom. Z sąsiednich wsi zwozili wypalaną cegłę na budowy, dzielili się wszystkim, co tylko mieli. Pomagali wszyscy, sąsiad sąsiadowi, rodziny z innych wiosek. U nas praca także wrzała. Ojciec dziękując ludziom za bezinteresowną pomoc, na koniec każdego dnia częstował robotników przysłowiowym kieliszkiem wódki, kupowanej u Żyda w karczmie w Dawidkowcach. W okolicznych wsiach ludzie przyśpieszali omłoty, by gospodarze mieli czym obsiać pole. Przywozili zboże dla bydła, niekiedy nawet wozy pełne nie wymłóconych snopów. Tato dowiedział się, że w Czarnokońcach Wielkich, wsi leżącej na terenie powiatu kopyczyńskiego, zmarł miejscowy proboszcz mający duże gospodarstwo. Od jego rodziny kupiliśmy trochę zboża, wymłóciliśmy i mieliśmy już czym karmić inwentarz. Hrabia Gołuchowski, właściciel miejscowych lasów, zarządził wycinkę drzew, by drewno z jego lasu za pół darmo przeznaczać na odbudowę spalonych gospodarstw. Hrabia miał też swoich cieśli, którzy chętnie pomagali odbudowywać swoje domy. Państwo polskie też przyszło z pomocą pogorzelcom. W Warszawie uruchomiono linie kredytowe i poprzez miejscowe banki, wszyscy chętni mogli otrzymać nisko oprocentowane pożyczki. Wielu ludzi skorzystało z tej formy pomocy państwa, m.in. taką pożyczkę zaciągnął stryj Antoni. W 1939r.odbudowaliśmy wszystko. Stajnię pokryliśmy eternitem, odbudowaną stodołę dachówką. Starą chatę przykryliśmy, jak wcześniej wspomniałem, uratowaną z pożaru blachą. Wybudowaliśmy nowy, piękny i duży dom z cegły. Przyjęliśmy z dziadkiem, że będzie to czworak z pokojami, kuchnią i nowym piecem chlebowym. Cieśle przybyli z sąsiedniej wsi Cygany i dokończyli dzieła. Na odbudowę gospodarstwa poszły wszystkie nasze oszczędności. Dom stoi na Kresach do tej pory, obok nowego Domu Ludowego w Łosiaczu. Wieś nabrała nowego, ładniejszego wyglądu. Niestety, 1 września 1939 roku wybuchła II wojna światowa. Wszystkich członków organizacji „Strzelec” powołano do wojska celem obrony granic Rzeczypospolitej. Zabrano ich do Skały Podolskiej nad Zbrucz, na sowiecką granicę. Był z nimi mój kuzyn Wojciech, syn stryja Antoniego. Wobec przeważającej liczebności wojsk sowieckich,17 września 1939r. musieli wycofać się z granicy. Otrzymali rozkaz rozformowania się. Dowódca polskiej strażnicy z częścią żołnierzy przedzierał się w kierunku granicy z Rumunią. Wojtek Waliduda postanowił wracać do domu. Dotarł do jakiejś chaty, gospodarz przebrał go w chłopskie łachy, wyposażył w grabie i wyprawił w drogę. Kuzyn udając chłopa podążającego w pole, szczęśliwie dotarł do domu w Łosiaczu. Sowieci dotarli do naszej wioski od strony Burdiakowiec. Wychodzę z sąsiadem na podwórka i słyszę ruską mowę. Czerwonoarmista na kobyle krzyczy w naszą stronę: – My prijechali wam pomagat! – W czym? – myślę, nie odzywając się. Niebawem nastała nowa władza – sowiecka, w Domu Ludowym zrobili zebranie mieszkańców. Nałożono na nas kontyngent, kto się nie chciał z niego wywiązać – na Sybir. Potem przyszedł jeden domiar, za nim następny. Ojciec pojechał do rejonu w Skale (już nie do powiatu w Borszczowie) wyjaśnić przyczynę ciągłego wzrostu kontyngentu. Urząd obsadzony już był urzędnikami zza wschodniej granicy. Jeden z ich zaczął krzyczeć na ojca, że jeżeli nie zapłaci, ma pewną zmianę miejsca zamieszkania, gdzie nauczą go posłuszeństwa wobec władzy państwowej. Tato ciągle mu powtarzał: – Nie mówię nie, jak mi Pan Bóg dopomoże, to zapłacę. Ja nie mam tyle pola, co tu jest zapisane. – Co zapisane piórem, to nie wyciągniesz wołem – odrzekł urzędas. – Tak tu napisane,27 hektarów macie, trzeba płacić. Podpowiedział jednak po cichu ojcu tak: – Chcesz to sprostować, jedź do wyższej władzy, do wojewody w Tarnopolu. Przyjeżdża zmartwiony tato końmi na podwórko, już z daleko widać, że nie poszło tak jak trzeba. Uradzili, że mama jutro uda się do wojewody. Tato zawiózł ją końmi na stację w Skale i pojechała. Ruski wojewoda, starszy człowiek, inwalida z laską, przyjął ją niebawem. Wielka szkoda, że nie było już poprzedniego polskiego wojewody Tomasza Malickiego, który ustąpił z urzędu 17 września, w momencie wejścia Sowietów do Polski. Człowiek ten w 1926r. został starostą powiatu tarnopolskiego.14 kwietnia 1937r. otrzymał mianowanie na stanowisko p.o. wojewody tarnopolskiego, a 16 stycznia 1938r. – wojewody tarnopolskiego. Nominację wojewody zawdzięczał swoje wytężonej pracy dla wzmacniania państwowości polskiej na Kresach, która streszcza się w wybudowaniu 22 Domów Ludowych, trzech kościołów, 9 kaplic, ufundowaniu trzech probostw, wybudowaniu pięciu szkół publicznych oraz ufundowaniu wielu orkiestr dla Związków Strzeleckich. Obecny wojewoda, były czerwonoarmista, zaczął wysłuchiwać, po co przyszła i co opowiada rozżalona wiejska kobieta, że byli biedni i od niedawna zaczęli kupować ziemię. Mama była tak przejęta swoją rolą, że dostała krwotoku z nosa. Zawołano pomoc medyczną i udzielili jej pierwszej pomocy, tamując krew. Wojewoda odłożył laskę, położył na biurku pistolet i rzekł: – Kobieto, ja ci tutaj nie pomogę, taki dziś nastał ustrój. Mój ojciec zginął z rąk naszych, wywieziony na Sybir. Pomocy musisz szuka wśród swoich, u siebie, tam ci tylko mogą naprawdę pomóc. Wraca mama z województwa do domu i opowiada, co było. Opodal nas, w Łosiaczu, mieszkał niejaki Mićko Kołodróbski, mający polskie nazwisko ukraiński urzędnik pracujący w gminie. W przypadku niespłacenia kontyngentu, całej naszej rodzinie groziło wywiezienie na Sybir. Dowiedzieliśmy się też, że nazywają już nas gurgułami, co oznaczało jeszcze większego obszarnika niż kułak, co oznaczało zaliczenie nas do wrogów władzy sowieckiej. Chłop uznany przez nich za kułaka, jak i jego rodzina, podlegali rozkułaczeniu, co oznaczało konfiskatę całego majątku, przejęcie ziemi przez kołchoz, a następnie deportację do obozów Gułagu lub zesłanie na Sybir. W ich rozumieniu, był to chłop mający bardzo duże gospodarstwo rolne, zatrudniający parobków do sezonowych prac polowych np. podczas żniw i wykopów, skrywający ogromne zapasy żywności w podziemnych magazynach i podburzający swoich sąsiadów przeciw władzy sowieckiej. Mićko wysłuchał nas i powiedział wtedy tak: -Dopóki ja tu jestem przy władzy, nie obawiajcie się niczego, nic wam się nie stanie. Za dobre słowo i obietnice matka obdarowała Mićkę pięknymi wzorzystymi kilimami, robionymi osobiście z owczej wełny. Żeby udobruchać pozostałych urzędników gminy i Rejonu w Skale, mama z babcią od dłuższego już czasu szykowała dla przybyłych gości na różne zebrania do wsi, obiady i kolacje. Oczywiście, wiedział o tym doskonale Mićko Kołodróbski, który posyłał ich do nas mówiąc: – Idźcie na obiad do Róźki Walidudy. Nie obeszło się też nigdy bez przysłowiowego kieliszka. Tatę wyznaczano jako tzw. podwodę, celem przewożenia gminnych urzędników. Bardzo często woził mieszkającego w Skale Podolskiej pewnego sędziego sądu powiatowego. Powiedział mu o naszym problemie. – Zapisz się do ich kołchozu i znikną twoje problemy – podpowiedział sędzia. – Mogę napisać ci podanie. – Nie trzeba, sam napiszę – rzekł tato. Jak powiedział, tak zrobił. Zaniósł podanie. Na zebraniu założycieli kołchozu oczywiście brawa, cieszyli się z nowego członka, a jeszcze bardziej z ilości wniesionej do kołchozu dobrej ziemi. Raptem wstaje jakiś urzędnik z Rejonu i mówi: – Tak nie może być i tak nie będzie. Trzeba go najpierw rozkułaczyć. Ojciec nawet w pierwszej chwili chciał im oddać całe pole. – Nie, całości ci nie zabierzemy, zostawimy ci ze 7 hektarów. Kołchoz rzeczywiście zabrał to pole, kamień spadł nam z serca. Tato od razu dostał o wiele mniejszy kontyngent. Po tych wszystkich zawirowaniach gospodarczych, chyba z tej radości rodziców, urodził się mój o 18 lat młodszy brat Wojtek. Mniej pola, mniejsze dochody z ziemi, w dodatku okres wojenny. W dalszym ciągu brakowało funduszy na opłacenie podatków. Tato wynajmował się do różnych prac, np. do zwożenia kamienia na drogę. Pracę zlecał mu miejscowy polski dróżnik, łatwiej po znajomości można było ją otrzymać. Naszej rodzinie szczęśliwie udało się też przeżyć okupację niemiecką. Zbliżała się linia frontu, Ruscy pognali Niemców aż za Czortków. Do Łosiacza wkroczyli nie ze wschodu, jak wszyscy się spodziewali, ale z zachodniej strony, okrążając tym samym niemieckie oddziały Wermachtu. W naszym okazałym domu, nie wiedzieć czemu, czerwonoarmiści urządzili sobie szpital polowy. Widocznie rzucił się im w oczy nowy murowany dom. Wokół wsi śnieżne pola pokryte były dziesiątkami trupów. Rosjanie, w przeciwieństwie do Niemców, rzadko kiedy zabierali i chowali swoich żołnierzy. Niezwłocznie po pierwszych działaniach wojennych na naszym terenie, zabierano zdolnych do walki mężczyzn do wojska. Brak odpowiednich warunków sanitarnych spowodował wybuch epidemii tyfusu i pierwszy natychmiastowy pobór przerwano. Niebawem, w kwietniu 1944r., otoczeni Niemcy przerwali pierścień okrążenia i powtórnie zaatakowali Łosiacz od zachodniej strony. Doliną rzeki Zbrucz przedostali się w rejon Czortkowa i tam połączyli się ze swoimi oddziałami. W lipcu, gdy słychać było jeszcze na zachodzie syczące katiusze, nastąpił zorganizowany przez sowiecką armię kolejny pobór do wojska. Ze wsi zabrano większość mężczyzn w wieku 18-50 lat i skoncentrowano ich w Husiatynie. Byłem wśród nich, mając 21 lat. Tu odbyła się pierwsza pobieżna weryfikacja poborowych, gdyż mieściła się tutaj sowiecka komenda wojskowa. Następnie przerzucono nas na ruską stronę, za dawną granicę na rzece Zbrucz. Po tamtej stronie, w obozowisku zobaczyłem ojca, który nie podlegał już poborowi, lecz został zabrany, mimo swojego wieku 51 lat. Razem z nim widywałem też swojego przyszłego teścia, ale to już całkiem inna historia.

Szczepan Waliduda w wojsku.

Szczepan Waliduda w Wierzbniku.

Szczepan Waliduda.

Następnie przerzucono nas na ruską stronę, za dawną granicę na rzece Zbrucz. Po tamtej stronie w obozowisku zobaczyłem ojca, który nie podlegał już poborowi, lecz został zabrany, mimo swojego wieku 51 lat. Razem z nim widywałem też swojego przyszłego teścia, ale to już inna historia. Nie wiem dokąd ich następnie zabrano, w każdym bądź razie tato wcześnie powrócił z wojny i zdążył jeszcze ze wszystkimi mieszkańcami Łosiacza wyjechać na Ziemie Zachodnie. Mnie losy wojny pognały w całkiem innym kierunku. Zorganizowanym transportem po ruskich, szerokich torach skierowano nas do Żytomierza. Tutaj przeszliśmy pierwsze wojskowe przeszkolenie i zostaliśmy skierowani do poszczególnych oddziałów wojskowych. Mnie i jeszcze paru kolegów ze wsi skierowano do czołgów do Berdyczowa. Ja, przysłowiowy chłop od pługa, mający niewielkie pojęcie o tych potężnych rumakach, zostałem skierowany do tak ciężkiej broni. Uznano, że tak trzeba i nie sprzeciwiałem się walcząc w obronie Ojczyzny. Z listów otrzymywanych od matki dowiedziałem się, że w Łosiaczu 25 października 1944r. Ukraińcy spalili 4-osobową polską rodzinę w jej własnym domu, a 16 grudnia tegoż roku banderowcy obrabowali i spalili polskie gospodarstwa, jakby przy okazji mordując 15 Polaków. Stacjonując w Berdyczowie, mieliśmy poważne problemy, przez cały czas byliśmy niedożywieni, brakowało jedzenia. Skromne żołnierskie porcje nie wystarczały na zaspokojenie głodu. Fasowane suchary musiały uzupełniać żywieniowe niedobory. Dzieliłem się nimi z kolegami, w zamian za to otrzymywałem coś innego. Trzeba było dobrze pilnować swojego wyposażenia, bo okradaliśmy siebie nawzajem. W mieście poznałem pewnego ogrodnika. W zamian za fasowane papierosy (byłem niepalący), przynosiłem od niego ogórki, marchewkę i pomidory. Ogórki i marchew jedli koledzy, mnie bardziej odpowiadały pomidory. Szczerze mówiąc, obowiązywał nas kategoryczny zakaz przynoszenia jedzenia z zewnątrz jednostki, ale wszyscy go łamali. Pomimo zakazu, chłopaki przynosili od miejscowych gospodyń mleko i pieczone „babuszki” (placki), zajadałem się plackami, trzeba było sobie jakoś radzić. Ci, co wypili mleko, zarazili się czerwonką, wybuchła epidemia i wszystko się skończyło. Mięsa nie widziałem od miesięcy, przyszło nam także jeść kapustę i groch, ależ ile można? W Berdyczowie nastąpiło zaprzysiężenie żołnierzy, potem przewieziono nas do Chełma Lubelskiego. Tutaj było już o niebo lepiej, lepsze warunki bytowania, wszystko można było kupić, tylko trzeba było mieć pieniądze. W Chełmie ostateczna weryfikacja wojska, egzaminy i kierowanie do poszczególnych konkretnych już jednostek. Dostałem kufajkę, ruską furażerkę z kurycą, tak to nazywaliśmy – czyli orzełek bez korony. Wyglądaliśmy jak Sowieci. Codziennie całą grupą, ze śpiewem na ustach, chodziliśmy do kościoła. Ludzie przechodząc obok nas mówili: – Słuchajcie, jak ruscy ładnie śpiewają. Patrzymy, idzie polska piechota, ładnie uszykowani w polskie mundury. Sprzeciwiliśmy się dowództwu, że więcej tak ubrani do kościoła nie pójdziemy. Wobec tego, do wyposażenia dodali nam żołnierskie płaszcze i od razu staliśmy się podobni do polskiego wojska. Pewnego dnia przychodzi do naszych koszar dwóch sowieckich oficerów, zbiórka oddziału, ten i ten wystąp. Wybrali 40 żołnierzy z naszego batalionu, w innych batalionach to samo. Wybrani pomaszerowali do Rejowca, wśród nich byłem i ja. W Chełmie uczono nas na czołgach T-34,w Rejowcu zostaliśmy przydzielenie do załogi bardzo ciężkiego czołgu o nazwie „Jozef Stalin”. Był to pierwszy z serii czołgów IS, które zastąpiły w Armii Czerwonej czołgi KW. Na bazie czołgu IS-1, który podobno został wyprodukowany w 107 egzemplarzach, Sowieci opracowali czołg IS-2 (Jozef Stalin-2).Uzbrojenie stanowiła armata D-5T85 kalibru 85 mm i 3 karabiny maszynowe DP kalibru 7,62 mm. Cóż to było jednak za dziwadło,T-34 strzelał w czasie jazdy, by oddać strzał z tego ciężkiego czołgu, musiał się zatrzymać. Jednakże wystrzelony z jego armaty pocisk, jeżeli trafił we wroga, nie było z niego co zbierać. Dziwna też była załoga czołgu, do której zostałem przydzielony. Dowódcą czołgu był Żyd, mechanik-kierowca Gruzin, ładowniczym Ukrainiec, celowniczym Polak-Szczepan Waliduda. W tym ruskim wojsku-jak ja to nazywałem, dopiero odżyłem, gdyż jadłem, co chciałem. O zaopatrzenie dbał bowiem członek naszej załogi, Ukrainiec. Ojciec tego żołnierza razem z nim i całą rodziną wcześniej został wywieziony na Sybir, gdyż był w dworskim lesie gajowym. Gdy nastali Sowieci, już w pierwszym rzucie 10 lutego 1940,wywieźli na Daleki Wschód większość gajowych i leśniczych, traktując ich jako urzędników kułaków i wyzyskiwaczy. Po miesiącu kolejnego intensywnego szkolenia, przyszedł rozkaz wyjazdu czołgów na stację kolejową w Rejowcu. Załadowano nas na kolejowe platformy i czekaliśmy tam kilka dni na wyjazd, podobno w rejon walk pod Częstochową. Kolejny rozkaz to ściągnięcie czołgów, udanie się do koszar i czekanie na dalsze decyzje sztabu. Mijają kolejne dni wyczekiwania i następuje nieoczekiwany zwrot wypadków. Do koszar dociera NKWD, szuka 3 żołnierzy (dwóch z nich to znani mi bracia Musiałowie).Aresztowali wskazanych, odbierając wszystkim pozostałym z naszego oddziału broń. Okazało się, że wspomniani, pełniąc służbę wartowniczą koło magazynów broni dali się skusić obcym ludziom, sprzedając im kilkanaście sztuk broni z tegoż właśnie magazynu. Trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby tak postąpić, ale stało się. Sądziliśmy, że odbędzie się pokazowy sąd wojskowy i ich rozstrzelają. Podobno stało się trochę inaczej, skoro jednego z Musiałów widziano podczas walk na Wale Pomorskim. Z nami też postąpiono represyjnie, nastąpiła kolejna zmiana przydziałów, nie stanowiłem już załogi czołgu. Trafiłem do batalionu moździerzy 1 Brygady Piechoty Zmotoryzowanej, walczącej w składzie 1 Drezdeńskiego Korpusu Pancernego przydzielonego do II Armii Wojska Polskiego. Dowódcą brygady był płk Gwidon Czerwiński. W skład 1 Brygady wchodziły 3 bataliony piechoty zmotoryzowanej, mój batalion moździerzy, dywizjon artylerii, kompanie; przeciwpancerna, fizylierów, rozpoznawcza, sztabowa, zaopatrzenia, techniczna i inżynieryjno-minerska. Na początku brakowało oficerów i podoficerów, wobec czego zostałem mianowany dowódcą plutonu moździerzy. Trochę nas przeszkolono z obsługi tej broni i przerzucono z kolei do ziemianek w Sawinie k. Chełma. W lutym 1945r.tarfiliśmy na front. Pamiętam, że przez jakiś czas walczyliśmy w rejonie Gniezna, potem trafiliśmy do Żagania, gdzie szykowaliśmy się do ofensywy. Sforsowaliśmy Nysę Łużycką i parliśmy w kierunku na Drezno. Ciężkie walki toczyliśmy w rejonie Wehrkirch o przyczółek na rzece Weißer Schöps, w obronie miejscowości Oedernitz i Wilhelminenthal. 

Szczepan z prawnuczkami i teściową córki – swachą Bronisławą.

Szczepan z synem Kazimierzem.

Walidudowie na rodzinnej uroczystości.

W lutym 1945r. trafiliśmy na front. Pamiętam, że przez jakiś czas walczyliśmy w rejonie Gniezna, potem trafiliśmy do Żagania, gdzie szykowaliśmy się do ofensywy. Sforsowaliśmy Nysę Łużycką i parliśmy w kierunku na Drezno. Ciężkie walki toczyliśmy w rejonie Wehrkirch o przyczółek na rzece Weißer Schöps w obronie miejscowości Oedernitz i Wilhelminenthal. Niemieckie dywizje pancerne idące na odsiecz Berlinowi, odcięły nam drogę wsparcia innych jednostek. Dowództwo zarządziło oszczędności paliwa i amunicji, gdyż odcięte były drogi zaopatrzeniowe, następowały niewielkie tylko zrzuty drogą lotniczą. Zaczęliśmy wycofywać się, trafiając na zacięty opór pancernych oddziałów wroga. Ostrzał z moździerzy prowadziliśmy praktycznie cały czas, do tej pory następował krótkotrwały ostrzał przygotowujący natarcie piechoty bądź czołgów. Na własne oczy widziałem, jak dowódca naszej brygady płk Jan Iwanczura (mianowany dowódcą 16 stycznia 1945r.) zakasał rękawy i wspólnie z szeregowymi żołnierzami, prowadził ostrzał pancerny w kierunku nacierających czołgów niemieckich. W nocy otrzymaliśmy rozkaz opuszczenia zajmowanych pozycji i całkowitego wycofania się. Zawrócona brygada walczyła też w rejonie Budziszyna i Königswartha. Potem rozpoczęła się operacja praska, w której miałem wziąć udział ze swoją jednostką. Losy potoczyły się jednak dla mnie zgoła odmiennie. Do likwidacji niemieckiego zgrupowania w Czechach Armia Czerwona przeznaczyła ponad 2 mln żołnierzy. Główną rolę w działaniach miały odegrać wojska 1. Frontu Ukraińskiego pod dowództwem marszałka Iwana Koniewa, atakujące z rejonu Drezna i 2. Frontu Ukraińskiego dowodzone przez marszałka Rodiona Malinowskiego nacierające od strony Brna. Zakładano, że stolica Czech zostanie zajęta nie wcześniej niż w połowie maja. Początek działań wyznaczono na 7 maja.Wcześniej,5 maja, 2. Front Ukraiński wzmocniono 9. Armią Gwardii, która razem z 7. Armią Gwardii i 46. Armią miała z rejonu na północ od Wiednia prowadzić działania w kierunku Pilzna. Przed przystąpieniem do operacji praskiej, 1. Front Ukraiński musiał w ciągu 5 dni przemieścić o 100-200 km na południe od Berlina trzy armie ogólnowojskowe, dwie pancerne, dwa korpusy pancerne i po jednym zmechanizowanym, kawaleryjskim i artyleryjskim. Podczas tego przerzutu, już po czeskiej stronie, zostałem ranny w klatkę piersiową. Kula przeszła na wylot, wg mnie, nie robiąc większej szkody. Rana, niestety, obficie krwawiła, więc po drodze w małym czeskim miasteczku poszukaliśmy lekarza. Otrzymałem zastrzyk przeciwbólowy, obandażowano mnie, a moi współtowarzysze walki pognali dalej. Dogoniłem ich dopiero w rejonie Melnika, gdzie polskie jednostki zakończyły swoje działania wojenne. W okresie od 7 do 10 maja 1945 roku oddziały 2. Armii Wojska Polskiego zniszczyły kilkanaście czołgów i dział pancernych przeciwnika oraz wzięły do niewoli ponad 3000 żołnierzy niemieckich. Gdy dotarłem do swoich, nie pozwolono mi walczyć razem z nimi, przynosili mi więc tylko jedzenie i tak trwaliśmy. Mój stan zdrowia jednak się pogorszył i postanowiono zostawić mnie w szpitalu w Melniku u Sióstr Miłosierdzia. Szpital był przepełniony, położyli mnie i 20 innych sowieckich żołnierzy na korytarzu. Po trzech dniach zabrano nas i ulokowano w polowym szpitalu, po prostu w prymitywnych barakach obok starej cegielni. Sądzę, że byliśmy mniej poszkodowani od pozostałych i dlatego ciężej rannych trzymano w szpitalu. Cała obsługa tego niby-szpitala była czeska-lekarze i pielęgniarki. Podobała mi się nawet jedna z nich, wypytywała, skąd pochodzę i czy jestem stanu wolnego. Niebawem wszystkich sołdatów z baraków zabrano, pozostałem samiutki z ruskimi wartownikami i czeskimi pielęgniarkami. Gorączkowałem i plułem krwią, widać musiałem mieć jakieś komplikację, gdyż ciągle aplikowano mi zastrzyki. Chciałem się jak najszybciej stamtąd wydostać, tylko jak? Napisałem raport do komendanta miasta i przewieźli mnie sanitarką do jeszcze większego miasteczka. Tam miałem lepiej tylko z jednego powodu, obok szpitala była przetwórnia owoców i warzyw. Stamtąd przynoszono nam różne dżemy, powidła i owoce. Poza tym w leczeniu nic się nie zmieniło, widocznie jednak doszli do wniosku, że niewiele mi pomogą i przewieźli mnie do szpitala w Pradze. Z Pragi w niedługim czasie zabrano mnie do ruskiego szpitala w Gliwicach. Przez przypadek trafiłem do batalionu sanitarnego mojej jednostki stacjonującej wówczas w Tarnowskich Górach. Nikt z rodziny nie wiedział, gdzie się obecnie znajduję i czy w ogóle żyję. Przypadek sprawił, że z okna szpitala w Gliwicach zobaczyłem kolegów z mojej jednostki. Powiedziałem im, że gdyby ktoś z rodziny mnie poszukiwał, mają ich poinformować. Inny przypadek to powiadomienie rodziny jadącej na Zachód przez kuzyna znającego miejsce aktualnego mojego pobytu. Rodzice trafili do Biedrzychowic k. Głogówka i stamtąd matka zaczęła mnie szukać po szpitalach w Gliwicach. Znalazła mnie w jednych z nich, rozpłakałem się na jej widok, lecz od razu zostałem przez nią skarcony, bym brał przykład z innych i nie był ślamazarą. Niezwykle twarda i ostra mama zawsze podtrzymywała mnie na duchu. Zobaczyłem kobietą zgoła odmienną od tej, z którą żegnałem się w 1944r.w Łosiaczu. Była szczupła i zadbana, w ładnej barwnej sukience. Dotąd na Podolu chodziła zawsze inaczej ubrana. W Gliwicach stanąłem przed komisją lekarską otrzymując dwa miesiące urlopu zdrowotnego. Dalsze zwolnienia otrzymywałem już od lekarzy w Głogówku i Prudniku. Zamieszkaliśmy w Biedrzychowicach razem z trzema innymi rodzinami na jednym gospodarstwie. Nie było to zbyt duże obejście. Dotychczas zamieszkałe tam dwie niemieckie rodziny przyjęły polskie obywatelstwo i tak jak wielu naszych, musieliśmy opuścić tą wioskę. Jedni pojechali do Kolnicy, drudzy do Wierzbnika k. Grodkowa, a my zamieszkaliśmy w Brzezinach k. Skoroszyc. Moja jednostka już w 1946 roku została rozformowana. Mnie w stopniu sierżanta zdemobilizowano ostatecznie w 1947r. W tym też roku ożeniłem się ze swoją sąsiadką z Łosiacza, Anną Łucyszyn, która po wojnie zamieszkała razem z rodzicami w Przylesiu Dolnym. Zamieszkaliśmy z rodzicami w Brzezinach, niebawem kupiłem 9-hektarowe gospodarstwo rolne w Wierzbniku i tu się przeprowadziliśmy. Teraz, po wielu latach, przyznaję się do życiowego błędu związanego z tym zakupem. Skąd wtedy mogłem wiedzieć, że nasze dzieci nie będą chciały pracować na gospodarstwie? Najpierw pracowałem jako listonosz w Skoroszycach. Potem przeniesiono mnie służbowo do Grodkowa. Zresztą do pracy miałem znacznie bliżej właśnie z Wierzbnika. Pracowałem jako doręczyciel telegramów i paczek na grodkowskiej poczcie i ekspedycji pocztowej. Wychowaliśmy z żoną czworo dzieci. Pierworodny Józef zmarł 1,5 miesiąca po porodzie. Po nim kolejno urodziły się: Maria –późniejsza Słupska, mieszka w Krapkowicach; bliźnięta -Kazimierz, mieszkający w Przylesiu i Stanisława Maciąg, obecnie mieszkająca w Niemczech. W Zabrzu mieszka najmłodsza Agnieszka Majgier. Doczekaliśmy się 7 wnuków i 5 prawnuków. Po 33 latach pracy na grodkowskiej poczcie w 1980r. przeszedłem na zasłużoną emeryturę. Żonę Annę pochowałem na miejscowym cmentarzu w 1992r. Rozkazem personalnym Ministra Obrony Narodowej zostałem mianowany oficerem Wojska Polskiego w stopniu podporucznika w stanie spoczynku. Następnym rozkazem MON w 2004 roku awansowany na stopień porucznika Wojska Polskiego. Za wkład w obronę Ojczyzny zostałem wyróżniony wieloma odznaczeniami i medalami: Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Brązowy Medal Zasłużonym Na Polu Chwały, Medal Zwycięstwa i Wolności 1945, Medal za Warszawę, Medal za Odrę, Nysę, Bałtyk, Medal Żukowa, Medal Za Udział w Walkach o Berlin, Odznaka Grunwaldzka, Pamiątkowy Krzyż Czyn Frontowy 1.i 2. Armii Wojska Polskiego 1943-1945.
Wspomnień wysłuchał: Eugeniusz Szewczuk
Osoby pragnące, by napisano o ich życiu na Kresach, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail pilotgienek@wp.pl
 

Wieża kosciola św. Antoniego w Łosiaczu.

Reklama
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI
Materiał wyborczy Komitetu Wyborczego Prawo i Sprawiedliwość