Historia pewnych przedmiotów

0
Reklama

rozmowa z Jerzym Kozierasem, autorem wystawy asamblaży „Piąta pierzeja rynku"

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

Autor sam o sobie
Mieszkaniec wrocławskiego Gaju (dawniej Herdain), urodzony w 1923, 1946 i 1951 r. Uczył się w SP 35 i 36, TŻS, UAM i innych. Uzyskał dyplom PWSSP z orłem bez korony, prawo jazdy na motocykl i samochód, artyleryjski patent oficerski, a także uprawnienia spawalnicze i do ulgowego biletu PKP. Posiada żółty czepek, czerwony szalik, niebieskiego forda i brązowy beret oraz liczne certyfikaty, pokwitowania, zezwolenia i świadectwa. Za swój największy sukces artystyczny uważa wygranie w przedszkolu w Poznaniu castingu na rolę Szkota. Od wielu lat podziwia Jana Cybisa, a ostatnio inspirują go dadaiści – Kurt Schwitters i Marcel Duchamp.

O pracach
Opowiadają one o wrocławskim Gaju. Tutaj przed kilkoma laty buldożery kopiąc na łące fundamenty pod nowe domy wygrzebały z ziemi kawałki potłuczonego szkła, zdeptanych butów, zbutwiałego drewna, resztki gazet, guziki, kości, a nawet zaśniedziałe miedziaki i biżuterię. Widząc te dawno wyrzucone, niepotrzebne nikomu od wielu lat resztki przedmiotów uświadomiłem sobie, że oto przede mną ujawniła się prawdziwa historia. Moje prace są ułożone z tych właśnie przedmiotów. Chciałbym, aby te kompozycje opowiadały prawdziwe historie o ludziach sprzed lat, o ich życiu, pracy, zainteresowaniach, gustach.

Asamblaż
Kompozycja z przedmiotów gotowych, trójwymiarowa odmiana kolażu. Praca złożona z różnego rodzaju przedmiotów: codziennego użytku, bezużytecznych fragmentów, form naturalnych, wszelkich możliwych obiektów. Dzieło powstaje z przedmiotów, które nie są stworzone przez autora asamblażu, ale jedynie przez niego użyte, a czasem także specjalnie spreparowane, czy przystosowane (np. pomalowane, odłączone od całości, połączone z czymś innym, zniszczone). Asamblaż może mieć postać jednego obiektu powstałego z połączenia innych lub może stanowić rodzaj zbioru, kolekcji przedmiotów.

Krystian Ławreniuk: Nieczęsto mamy okazję w brzeskiej galerii oglądać tak oryginalne prace. Chciałbym, aby przybliżył pan nieco to, z czym mamy do czynienia w „Piątej pierzei rynku”.
Jerzy Kozieras: Nieczęsto, być może dlatego, że plastyka, chociaż jest wszechobecna (człowiek uzyskuje wszak informacje o świecie głównie za pomocą oczu), to jednak jako sztuka jest gdzieś na uboczu – być może ze wyjątkiem reklamy. Prawdę mówiąc, sztuka galeryjna w ogóle intryguje nielicznych. Zupełnie inaczej wyglądało to w końcu XIX wieku, kiedy tłumy waliły do galerii, a ludzie potrafili nożami rozcinać obrazy, tak mocno je przeżywali. Teraz artyści próbują wrócić do tego, by ich dzieła intrygowały. Tylko że sposoby na uzyskanie takiego efektu są nieco inne. Współcześnie intrygowanie często opiera się na emanowaniu nagością, skandalem. Ale czy faktycznie na tym to polega? Może lepiej jest polegać na świadomym tworzeniu dla niewielkiej grupy ludzi, którzy zrozumieją o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi.

K.Ł.: Rozumiem, ale chodziło nie tyle o plastykę, co o jej konkretną część – o asamblaż. To jednak dość rzadko spotykany gatunek.
J.K.: Właściwie to jest rzecz drugorzędna, czy jest to asamblaż, kolaż, czy obraz. Moje prace są składankami różnych przedmiotów, ale gdzieś w tle znajduje się też jakaś forma graficzna. Tworzyłem je z myślą aby trzymały pewien reżim kolorystyczny, miały wyraz plastyczny oraz estetyczny i aby było widać, iż autor myśli formą. Chodzi o to, żeby osoba, która to ogląda nie patrzyła się na to jak na przypadkowy składzik ze starzyzną, ale jak na obiekt przemyślany, zrobiony z sensem.

K.Ł.: Czy to nie jest tak, że jeśli ktoś tworzy jakiś przedmiot, to zostawia w nim część siebie, a pan znajdując go po latach dokonuje czegoś na zasadzie ożywienia? Wskrzesza pan ten przedmiot i w dodatku wkłada go w jakiś inny kontekst.
J.K.: Rzeczywiście, tak właśnie jest. Te przedmioty otrzymują drugie życie. One początkowo żyły na pańskich stołach i zostały zdegradowane, spadły z nich, rozbiły się. Później, przypadkiem znalazły się wyżej, w obszarze sztuki, zostały nobilitowane. Początkowo nie przypuszczałem, że takie zniszczone bibeloty mogą mieć jakąś wartość. Rzecz zaczęła się dość przypadkowo. Na Gaju, gdzie mieszkam, buldożery zaczęły kopać ziemię pod osiedle. Widziałem tam mnóstwo buteleczek, kałamarzy i innych starych przedmiotów. Nie wiedziałem do czego można byłoby ich użyć, więc przechodziłem obok nich obojętnie. Któregoś dnia znalazłem w jednym miejscu kawałek szmaty, fragment kości, łuskę i kwiatek. Pomyślałem – przecież to jest gotowa opowieść. Gdzieś było życie, później śmierć, ktoś przykrył tą historię całunem. Wystarczyło to tylko złożyć w całość. Tak to się zaczęło. Teraz takich historyjek, które same się zrodziły, mam bardzo wiele.

K.Ł.: A ma pan jakąś szczególnie ciekawą, może niesamowitą?
J.K.: Jest jedna, w którą może nawet trudno uwierzyć. Miałem kolegę, który przez dłuższy czas nagabywał mnie żebym zrobił pracę o jego ojcu, który pochodził z Rawicza. Przed wojną przyjeżdżał on na wrocławski targ sprzedawać konie. Za każdym razem gdy udało mu się dokonać transakcji, szedł napić się z tej okazji wódki do knajpki „Cztery pory roku”, mieszczącej się wówczas gdzieś koło dworca. Przeglądałem sygnatury różnych talerzy hotelowych i nie tylko z tej okolicy, ale nigdzie nie mogłem się natknąć na tą konkretną nazwę. Któregoś dnia idąc zupełnie bokiem na te moje „wysypisko” zobaczyłem, że z ciężarówki spadł talerz i się rozbił. Podniosłem go i zobaczyłem napis „Vier Jahreszeiten”. Przykleiłem jego fragmenty do pracy przygotowywanej dla mojego kolegi. Może się wydawać, że to jakiś duszek z przeszłości spowodował, że ten talerz spadł właśnie w tym miejscu i tym czasie.

K.Ł.: Rzeczywiście, niesamowita historia. To jest pana ulubiona praca?
J.K.: Każda jest w jakiś sposób ulubiona. Istotne w nich jest to, że wszystkie tworzące je elementy zostały znalezione przypadkowo. Każda praca jest więc absolutnie niepowtarzalna. Sądzę, że jeśli istotą sztuki jest tworzenie czegoś niepowtarzalnego (nawet dla samego twórcy), to właśnie tego typu prace mają najgłębszy sens. Takie rozumowanie bierze się z przeświadczenia, że moje „wysypisko” jest rodzajem mikrokosmosu. Miejscem, gdzie świat przegląda się w kropli wody. Wobec tego można z tych elementów, które w nim znalazłem stworzyć dowolny, mały kosmos. Jeśli ktoś powie, że chciałby pracę o słabościach ludzkich, to z tych elementów da się to ją skonstruować, bo nie ma żadnych ograniczeń.

K.Ł.: Wspomniał pan o reżimie kolorystycznym prac wchodzących w skład „Piątej pierzei rynku”…
J.K.: Tak, te nostalgiczne barwy odpowiadają moim pracom. Ponadto jest to naturalna tonacja ziemi.

K.Ł.: Odnajduje się pan z tą sentymentalną sztuką we współczesnych modach artystycznych?
J.K.: Przecież to co robię, to jest stuprocentowy postmodernizm. Ten prąd polega na nieodwoływaniu się do świata, tylko do wiedzy o świecie. W moim rozumieniu, to jest najbardziej nowoczesne rozumienie sztuki, jakie można sobie wyobrazić. Moje prace tylko z pozoru są staroświeckie. Tak naprawdę składają się na nie dziesiątki cytatów z przeszłości, tylko że ubranych w nowy rynsztunek.

K.Ł.: A ta piąta pierzeja, jak do niej dotrzeć?
J.K.: Znajdą ją tylko ci, którzy nauczą się patrzeć i poszukują. Piąta pierzeja jest wyobraźnią. Mieści się gdzieś pomiędzy, może pod tymi czterema, z których składa się każdy rynek.

Wystawę Jerzego Kozierasa „Piąta pierzeja rynku” oglądać można do 11 maja w brzeskiej Galerii Sztuki Współczesnej (Ratusz)
 

Reklama