Młode lata na Wołyniu.

0
Rodzina_Domanskich_cmyk__25_.jpg
Reklama

Wspomnienia z czasów okupacji i po wojnie (1)

Urodziłem się we wsi Miłostów pod Równem na Wołyniu. Metryka urodzenia wypisana była w kościele parafialnym w Płonce pow. Krasnystaw, wsi rodzinnej rodu Domańskich. Wszystkie moje młode lata spędziłem na Wołyniu w Miłostowie.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

Bogdaszewie pod Zdołbunowem w Międzyrzeczu koło Korca i w Kowlu.
We wrześniu 1939 roku mieszkałem w Kowlu na Wołyniu przy ul. Łuckiej. Ósmego września o świcie nadleciały bombowce niemieckie zrzuciły bomby na przedmieścia Kowla, wzdłuż torów kolejowych, a jedna bomba trafiła w dom mieszkalny, w którym zginęła matka z córką. Pogrzeb tych ofiar odbył się z udziałem setek mieszkańców Kowlu.
Po kilku dniach ponownie nastąpił nalot bombowców, które dokonały ogromnych szkód. Jedna z bomb eksplodowała przed wejściem do tunelu, który prowadził do budynku dworcowego. Wybuch miał miejsce przy masywnych dwuskrzydłowych drzwiach. Podmuch wybuchu był tak silny, że wyrwane drzwi tunelu zabijały ludzi o ściany tunelu. Zginęło wówczas ponad stu uciekinierów z zachodniej Polski, którzy pochowani zostali na cmentarzu kowelskim. Rannych zawieziono do szpitala powiatowego w Kowlu.
Wojska niemieckie znajdowały się po zachodniej stronie Bugu. 17 września pojawiły się eskadry samolotów sowieckich, a 18-stego września o świcie na przedmieście Kowla wkroczyły wojska sowieckie, przy wsparciu wozów pancernych i czołgów. Po drugiej stronie ulicy, obok mego domu na rozległym trawniku obozowała kompania wojska polskiego. Oficerowie tej kompanii, widząc zbliżających się żołnierzy sowieckich uciekli przez drogę do naszego domu. Ojciec mój, co miał z odzieży cywilnej, dał czterem oficerom do przebrania. Ja z moim bratem Mieczysławem znosiłem porzuconą broń przez polskich żołnierzy, i chowaliśmy ją na strychu. Z ciekawości wyjrzałem przez balkon i zobaczyłem ruskich żołnierzy przyczajonych pod murkiem wjazdu do szpitala, którzy krzyczeli do polskich żołnierzy, żeby rzucali broń. Wtedy postanowiłem z bratem strzelać do nich. Wyjęliśmy ze strychu karabiny, które położyliśmy na stół. Otworzyłem drzwi od balkonu i w tym momencie wszedł do pokoju przebierający się oficer. Gdy zobaczył, co my robimy – krzyknął „Gówniarze, co wy robicie? Chcecie, żeby nas wszystkich ruscy wybili?” i odebrał nam broń, dzięki czemu wszyscy domownicy uniknęli śmierci. Całe miasto zostało opanowane przez wojsko sowieckie. Po wyjściu na miasto zobaczyłem, jak wygląda wojsko radzieckie – był to obraz brzydoty i nędzy, płaszcze mieli postrzępione u dołu nieobszyte. Przechodzący ulicą oddział żołnierzy pozostawiał po sobie niemiły zapach diohtiu, którym „bojcy” smarowali zwinięte w harmonijkę cholewy butów. Na ulicach roiło się od młodych Żydów z czerwonymi opaskami na rękawach – jako milicja porządkowa.
Kawaleria jechała na koniach na oklep, bez siodeł – tylko podścielone były szare brudne koce, nie mieli butów z ostrogami jak nasza kawaleria. Wyglądali jak stepowe dzikusy na stepowych koniach. Zaczął się bardzo dokuczliwy kryzys żywnościowy. Żydowskie sklepy były pozamykane, trzeba było po chleb stać całą noc w piekarni, bo zabrakło chleba.
Zaczęły się aresztowania. Więzienie szybko zostało zapełnione. Żydowska i ukraińska milicja wyłapywała resztki ukrywających się żołnierzy polskich. Często się zdarzało, że złapanego bezbronnego żołnierza natychmiast rozstrzeliwano.
W październiku na bocznicach kolejowych zatrzymały się transporty kolejowe z żołnierzami jadącymi za Bug, na tereny zajęte przez Niemców. Siedzący w wagonach towarowych żołnierze polscy byli głodni. Moi rodzice przygotowali żywność, a ja tą żywność w wiadrach donosiłem do wagonów. Nie było to łatwe, bo strażnicy sowieccy nie pozwalali na podawanie żywności, ale mnie udawało się sprytnie poza ich plecami podawać wiadra do wyciągniętych rąk głodnych żołnierzy. „Bojcy” grozili mi, że będą strzelać i kierowali w moim kierunku karabiny ze spiczastym bagnetem.
W naszym kilkupokojowym domu, chwilowo mieszkali uciekinierzy – żony oficerów z dziećmi i był też uciekinier spod Poznania – baron Pętkowski z ojcem staruszkiem, z żoną i z dziećmi. Baron Pętkowski wiózł w transporcie kolejowym majątek, ruchome mienie, drogie naczynia i inne sprzęty domowe. Wszystko to musiał zostawić w wagonie, bo transport z cywilami został ostrzelany przez ruskie wojsko z czołgów i wielu uciekinierów zginęło. Zabici cywile zostali przewiezieni na wozach konnych do kostnicy przy szpitalu. Z braku miejsca, trupy kładziono jeden na drugim aż pod sufit. Chodnik od drogi do kostnicy zalany został grubą warstwą skrzepłej krwi. W lutym 1940 roku, przy 42-stopniowym mrozie, NKWD zorganizowało wywózkę Polaków na Sybir.
Wywózkę zaczęto od inteligencji polskiej, osadników wojskowych, policji i bogatych gospodarzy. Wagony, do których zwożono Polaków z rodzinami, stały na rampie obok dworca kolejowego. Wagony miały wysoko umieszczone, małe, zakratowane okienka. Zwózka ludzi trwała dwa dni, do wagonów nocą dowożono ciężarowymi samochodami. Do tego transportu też przynosiłem suchy prowiant i też sprytnie udawało mi się podawać żywność przez zakratowane okienko. Jakoś udawało mi się dotrzeć do wagonów, pomimo, że „bojcy” grozili mi, że będą strzelać, ale widocznie mieli trochę serca, nie wykonując tej groźby. Okupant sowiecki pootwierał szkoły i ja zapisałem się do tak zwanej dziesięciolatki, którą ukończyłem we wrześniu 1940 roku. Podczas okupacji sowieckiej dość często kontaktował się z moim ojcem Władysław Czermiński, też nauczyciel, jak mój ojciec.
Bardzo się ze sobą przyjaźnili. W tym też czasie pan Czermiński organizował ruch oporu pod nazwą Związek Obrony Wołynia.
Roman Domański
Na fotografii: Rodzina Domańskich

 

Reklama