Mariottgate

0
Reklama

Ktoś, kto dowiaduje się, że Watergate to potężny kompleks budynków hotelowo-biurowych nad malowniczym waszyngtońskim Kanałem Georgetown, nie dowierza. W świadomości statystycznego Polaka to tylko i wyłącznie największa afera polityczna w Stanach Zjednoczonych XX wieku. 

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

Ktoś, kto dowiaduje się, że Watergate to potężny kompleks budynków hotelowo-biurowych nad malowniczym waszyngtońskim Kanałem Georgetown, nie dowierza. W świadomości statystycznego Polaka to tylko i wyłącznie największa afera polityczna w Stanach Zjednoczonych XX wieku. 

Nie dziwota, skoro także i przeciętny Amerykanin nie wyściubiający nosa poza granice swojego stanu nie kojarzy tego słowa z jakimś tam budynkiem w odległej stolicy. Abstrahując od faktu, że tenże przeciętny Amerykanin nie wie, gdzie jest Polska.

Rodzima afera Watergate rozegrała się, jak się wczoraj okazało (tekst pisany w sobotę, 1 września), w warszawskim budynku  Mariott (to zwyczajowa nazwa, budynek naprawdę nazywa się Centrum LIM), który, jak jego waszyngtoński kolega, jest w części biurowcem, a w części hotelem. Na 40. piętrze tego wieżowca podobno Janusz Kaczmarek spotkał się z Ryszardem Krauzem, za kilka minut ten zawezwał do siebie posła Samoobrony, Lecha Woszczerowicza, a ten nazajutrz rano podobno spotkał się z ówczesnym ministrem rolnictwa, Andrzejem Lepperem. Prokuratura sugeruje, że to po tej nitce przeciek o akcji CBA w Ministerstwie Rolnictwa dotarł do Leppera.

Mamy zatem Mariottgate. Z Watergate niewiele nas łączy. Po pierwsze – Watergate to kolosalny kompleks wielopiętrowych budynków, o którego zaprojektowanie i zbudowanie można by posądzić zapatrzonych w socjalistyczną gigantomanię Sowietów, Mariott zaś to prostokątny, niezbyt wysoki wieżowiec, a jedyne, co go wyróżnia, to dwa przyziemne poziomy tzw. Galerii LIM, gdzie znajdują się ekskluzywne sklepy, kawiarnie, restauracje, biura LOTu. Po drugie – szczegóły afery zostały udostępnione opinii publicznej poprzez supertajne spotkania dwóch dziennikarzy Washington Post z tzw. „Głębokim gardłem,” ważną figurą ówczesnego FBI, którego tożsamość została ujawniona ledwie dwa lata temu, u nas natomiast prokuratura grzecznie podaje materiał dowodowy na tacy akurat w środku śledztwa i wiadomo, że źródłem przecieku są prokuratorzy Engelking i Barski. Po trzecie – w przypadku Watergate amerykańscy wyborcy dobrze wiedzieli, co robili przedstawiciele zbrojnego ramienia komitetu wyborczego Richarda Nixona w jednym z pokojów hotelu Watergate, w którym, cóż za przypadek, znajdowała się siedziba sztabu wyborczego Partii Demokratycznej, czyli przeciwnika – usiłowali założyć podsłuch, w casusie Martiottgate wiemy na razie tyle, że podczas domniemanego spotkania Kaczmarek-Krauze ten drugi zabrał pierwszemu krawat. Po czwarte – w przypadku zaoceanicznym prezydent zdecydował się na złożenie dymisji, co stało się tylko ten jeden raz w krótkiej historii naszego nowego Wielkiego Brata, u nas poleciał minister, a zatem nie ten kaliber afery.

Za stworzenie określenia „polskie Watergate” odpowiedzialny jest nie kto inny, jak Roman Giertych, magister historii. Nietrudno dojść do wniosku, że były minister edukacji odwołał się do słynnej afery celem sztucznego zwiększenia doniosłości ostatnich wydarzeń na polskim politycznym podwórku. Jak wyżej udowodniono – niesłusznie, to po prostu dwa inne światy. Przewodniczący byłego koalicjanta potrzebuje dobrej prasy jak kania dżdżu, niemniej jakoś nie wychodzi – LiS ma w ostatnim sondażu poparcie rzędu 4%. Gruncik pod nóżkami się powolutku ugina, to i naginanie faktów historycznych dla własnych potrzeb jawi się jako mało znaczący występek.

Na „polskie Watergate” przyjdzie nam jeszcze poczekać, choć sądzę, że w obecnej sytuacji w rodzimej polityce istnieje spory potencjał, by taka afera nastąpiła do 22 grudnia 2010 roku…    
    
 

Reklama