czyli jak nas chowano w PRL-u i czy rzeczywiście lepiej
Janusz Korczak
Uczestniczyłam ostatnio w szalenie ciekawej dyskusji na temat rzekomej wyższości jakości wychowania, jaką niosły ze sobą czasy Polski Ludowej nad tą obecną, demokratyczną.
Dyskusja owa, jak na każdą szanującą się polską dyskusję przystało przypominała nieco oratorski danse macabre, który zakończył się tym, że każdy się z każdym pokłócił, przekonany o słuszności jedynie własnych poglądów. Moi interlokutorzy, co uważam za stosowne zauważyć, zaliczali się w jakichś dziewięćdziesięciu procentach do pokolenia lat siedemdziesiątych, do którego i ja, chcąc nie chcąc, należę.
Cóż…pokolenie, jak to kiedyś fajnie powiedział nie pamiętam który apostoł, jak każda sprawa pod niebem ma swój czas, a czas ów ma swoje plusy, z których, w przypadku pokolenia, największym jest chyba ten, że jest się młodym. Młodość, jak wiadomo, w przyrodzie funkcjonuje zazwyczaj jako wartość odwrotnie proporcjonalna do mądrości, o czym jako przedstawiciele homo sapiens zapewne wszyscy zdążyliśmy się przekonać. Mimo tego, jak świat światem, gloryfikujemy ten stan chmurny i durny, co miało również miejsce podczas wyżej wspomnianej przeze mnie wymiany zdań. Dyskusja była naprawdę ciekawa i wszystko przebiegało najzupełniej cacy do momentu, gdy część szacownego grona oratorów zaczęła nagminnie schlebiać metodom wychowawczym, jakie dominowały w PRL-u, czyli zasadzie „dzieci i ryby głosu nie mają”, która mimo prostoty brzmienia, była ponoć arcyedukacyjna, a gdyby ktoś wątpił, że niby nie, to niech sobie spojrzy na „dzisiejszą młodzież”. A i owszem, dostało się po łapach, a czasami i nawet po tyłku, ale miało się przynajmniej respekt. Nie odpowiadało się bez pytania, ba…nie odzywało się w ogóle i nienagannie zapisywało w zeszycie to, co podyktowała „Pani” lub „Pan”, którzy niczym grono pedagogiczne z filmu „Siedem Życzeń”, uczniów traktowali niczym brakujące ogniwa teorii Darwina, ale których słuchać należało zawsze i wszędzie i broń boże nie kwestionować tego co mówili, niezależnie jak bez sensu.
W ogóle fajnie było wtedy. Na przerwach lub w czasie wolnym od szkoły grało się w świeżo ukradzioną matce gumę do majtek, w kapsle lub oglądało „prospekty” z Erefenu i śliniło się na widok umieszczonych w nich zabawek. Zmęczenie wynikające z powyższych czynności zapijało zaś zabarwioną wodą z cukrem, zwaną popularnie oranżadą, podczas gdy w ramach hobby kolekcjonowało się puszki po napojach, których rzadko komu dane było skosztować, bo pochodziły zza żelaznej kurtyny. „Człowiek” ponadto cieszył się jak głupi, gdy mu tata kupił Donalda w Pewexie, którego potem farbował do granic wycieńczenia (Donalda, nie tatę) rysikami z jedynie dostępnych na rynku ołówkowych kredek „z misiem”, bo świecowe się do farbowania nie nadawały. A dziś? Chuliganeria, chamstwo, narkotyki, do nauczycieli pyskują. Zwyrodnialstwo i szumowiny.
Nie, nie są to bynajmniej zapiski z posiedzenia Polskiego Towarzystwa Geriatrycznego, ale spostrzeżenia ze spotkania grupy trzydziestoparolatków. I aż mi smutno i wstyd trochę, że i ja do tej grupy należę. Smutno, bo nagle zdaję sobie sprawę z faktu, że czas gna nieubłaganie do przodu, że i mnie kiedyś ktoś ustąpi miejsca w autobusie (choć z tą„dzisiejszą młodzieżą” to nic nie wiadomo…), że historia zawsze zatacza koło i że każde pokolenie ma swojego Donalda z Pewexu, który tylko jemu wydaje się mieć urok. Wstyd mi jednak za krótkowzroczność moich rówieśników i za banalność, jakiej się dopuszczają, powtarzając do znudzenia swoje bzdurne „kiedyś było lepiej”. A właśnie, że nie było! I wcale miło nie wspominam zahukiwania nas w szkole, lania po łapach, niemożności wygłoszenia własnego zdania, zastraszania, klepania na pamięć idiotyzmów, braku pozwolenia na wyjścia do toalety i wszechobecnego przekonania o tym, że nauczycielowi wolno wszystko, a uczniowi nic. (rodzicowi tym bardziej nic, a jeśli nawet coś mu było wolno, to i tak nie ingerował, bo jeszcze by Jasiu czy Kasia mieli „do końca roku prze…ne”). I wcale nie tęsknię do pani od rosyjskiego, która wyglądem przypominała Wojciecha Pokorę w filmie „Poszukiwany, poszukiwana” i która co krok uświadamiała nas, jak bardzo powinniśmy być wdzięczni, że uczymy się języka Puszkina i Tołstoja, a nie Hitlera itd.
Tak sobie myślę, że gadanie o tym, jak to fajnie wychowała nas tamta szkoła, bo niby mieliśmy więcej szacunku jest nieporozumieniem. Takim samym, jak nieporozumieniem jest mylenie respektu ze strachem. I tyle. To nie szkoła ma wychowywać dzieci, lecz dom.
A ja nie lubię domów, w których bezsilność dorosłych mierzy się ilością siniaków na tyłku dziecka.
Pozdrawiam ze słonecznej Kalifornii,
Patrycja Hawrylciów