Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, czyli o rzekomej głupocie Amerykanów słów ki

0
Reklama

Zaprząta moją głowę ostatnio pewne zagadnienie, którym zechciałabym się z Państwem podzielić. Zagadnienie owo dotyczy poruszanego przeze mnie już na łamach „Panoramy” arcyciekawego przeświadczenia Polaków o własnej wyjątkowości; takiego naszego prywatnego, nadwislańskiego egocentryzmu.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

Zaprząta moją głowę ostatnio pewne zagadnienie, którym zechciałabym się z Państwem podzielić. Zagadnienie owo dotyczy poruszanego przeze mnie już na łamach „Panoramy” arcyciekawego przeświadczenia Polaków o własnej wyjątkowości; takiego naszego prywatnego, nadwislańskiego egocentryzmu. Nie jest to tematyka ani nowa, ani jakoś szczególnie oryginalna, z  czego zdaję sobie całkowicie sprawę. Korzeni jej można by się przypuszczalnie doszukiwać w pogmatwanej historii naszej wymęczonej do bólu ojczyzny i  w opasłych tomiszczach tak zwanej literatury patriotycznej, która od wieków przechadza się z historią pod rękę (vide mickiewiczowskie „Polska Winkelriedem Narodów” i te sprawy…). Tym samym nie jest moim zamiarem przysłowiowe kalanie własnego gniazda, o które zostałam już tak na marginesie oskarżona, bo gniazdo to kocham i gdziekolwiek mnie wiatry nie posieją, zawsze kochać będę.
Z perspektywy kilku tysięcy kilometrów jednak pewne problemy nabierają zupełnie innego kształtu i wymiaru. Jedne, do niedawna zdające się być olbrzymami, maleją w zastraszającym tempie i giną gdzieś na horyzoncie, inne, kiedyś niezauważalne, urastają do może nie gigantycznych, ale dość sporych rozmiarów.
Przynam się Państwu, że boli mnie to polskie przekonanie o własnej, gargantuicznej wręcz wielkości, choć po pierwsze uważam się za przedstawicielkę homo sapiens, po drugie za kobietę, a dopiero potem za Polkę. I nie chcę się tu porywać na medytacje godne Cycerona, bo primo: zabrakłoby mi miejsca, secundo: Cyceronem nie jestem, tertio: poumieralibyście Państwo z nudów. Do rzeczy więc.
Wkurza mnie okrutnie, gdy słyszę z uporą maniaka powtarzane przez rodaków stwierdzenie, że Amerykanie są głupi (ostatnio dowiaduję się, że Anglicy również rozumem nie grzeszą. Dzięki Bogu przyjęli do siebie na przestrzeni ostatnich trzech lat jakiś milion oświeconych, więc jest dla nich jeszcze jakaś nadzieja…). Dowodów na głupotę braci zza wilkiej wody jest w wydaniu polskim sporo; ja pozwolę sobie przytoczyć zaledwie kilka z nich. Otóż, po pierwsze, Amerykanie nie wiedzą, gdzie leży Polska. Ignorancja to wielka, przyznacie Państwo, a obrazoburcza tym bardziej, że przecież gdyby nie Kościuszko i Pułaski, to Ameryki by w ogóle nie było (to na własne uszy zasłyszany pogląd, nie jakiechś tam wyssane z palca banialuki).
Nie bronię tu bynajmnniej nieuctwa, o nie. Społeczeństwo Stanów Zjednnoczonych należy poza tym do raczej zamożnnych, więc argument, że w chałupie nie było na atlas też do mnie raczej nie przemawia. Tak się jednak składa, że nad wyraz często głosiciele teorii o debilizmie geograficznym Amerykanów, przepytani z geografii kraju własnego czy nie daj Boże państw sąsiadujących (pomijam tu już takie abstrakty jak Ameryka Południowa na przykład) okazują się, jak to mawiał pewien mój znajomy, cieńcy w pasie. To więc, że Franek nie ma zielonego pojęcia, gdzie leżą Ustrzyki czy Włocławek jest ok, ale że bogu ducha winnny Jerry z Alabamy nie wie, że stolicą Polski jest Warszawa, to już obraza majestatu.
Zupełnie jak w tej anegdocie, o mężu i żonie, którzy nawzajem się zdradzają. Kiedy przyznają się sobie w końcu do popełnionych grzeszków, on stwierdza: „należy odróżnić (proszę wybaczyć określenie) puszczalstwo od konsternacji”.
Powtarzam raz jeszcze, że nie apoteozuję ignnorancji. Stany Zjednoczone to jednak ogromny połać ziemi. Sama Kalifornia swoją powierzchnią zajmuje około czterysta tysięcy kilometrów kwadratowych (dla porówania przypomnę, że nasza piękna ojczyzna w całej swojej krasie to około sto dwadzieścia tysięcy), Texas natomiast skromnne siedemset tysięcy, czyli jakiechś pięć i pół Rzeczypospolitych. Tym samym, są one domem dla ponad trzystu milionów ludzi. W takiej liczbie chyba zawsze znajdzie się paru półgłówków, co to nie mieli na atlas.
Wiedza i inteligencja zaś zawsze były cechami jednostki, a nie masy. Ta ostatnia od zarania dziejów do szczęścia potrzebowała jedynie igrzysk i chleba. Ot i co. By uwieńczyć wątek dodam jedynie, że odsetek ludzi z dyplomem studiów wyższych to w USA jakiechś czterdzieści procent (27 z tytułem licencjata i 10 z tytułem magistra i wyżej), podczas gdy w Polsce okolo siedmiu. Po drugie, trzecie i czwarte, Amerykanie nie wiedzą, kto był papieżem, a jak już wiedzą, to nie wiedzą, że Polak, a jako prezydenta Polski (tyczy się tych nie z Alabamy) wymieniają Wałęsę.
Cóż, trudne to może do zaakceptowania, ale w Stanach Zjednoczonych katolicy stanowią dwadzieścia cztery procent społeczeństwa, co w porównaniu do dziewięćdziesięciu jest liczbą małą. Ci, co chcą wiedzieć, to pewnie wiedzą, a ci, co nie wiedzą, najwyraźniej nie uznają owej wiedzy za niezbędną do życia. Obowiązuje tu w końcu, podobnie jak w Polsce, wolność wyznania. A propos Wałęsy, napiszę tylko tyle, że znam kilku Polaków, którzy do wczoraj przekonani byli, że prezydentem Francji jest Jacques Chirac, a z Francji, jakby nie patrzeć bliżej jest do Polski niż z USA.
Po co to wszystko piszę? Sama nie wiem. Może po to, by po raz kolejny dać upust hołdowanej przeze mnie idei, że najpierw wszyscy jesteśmy ludźmi i jako tacy dzielimy się na gorszych i lepszych, moralnych i niemoralnych, wykształconych i niewykształconych, światłych i ciemnych i dla każdego z nas jest tu miejsce. I każdy z nas ma do opowiedzenia swoją historię, która tylko jemu wydaje się unikatowa, a tak naprawdę powiela się przecież w tysiącach egzemplarzy.
Ja osobiście znam więcej mądrych niż głupich Amerykanów, tak jak znam więcej dobrych niż złych ludzi. Czyż nie miał bowiem racji Wojciech Mann, stwierdzając w jednym z wydań „Za chwilę dalszy ciąg programu”, że „gdyby nie to der die das, to byliby Niemcy z nas”?
Więcej nas łączy niż dzieli. A jak ktoś czegoś nie wie, to trzeba go nauczyć, a nie mówić, że jest głupi. Pycha to okropna cecha.

Pozdrawiam ze słonecznej Kalifornii,
Patrycja Hawrylciów 

Reklama