Do upartych i wytrwałych świat należy

0
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Z Wandą Cebulką o Jej niekonwencjonalnym życiu rozmawia Ryszarda Krokowa

Ryszarda Krokowa: Myślę, że wielu grodkowian wie, iż nie zawsze, przynajmniej w przeszłości, była Pani pasjonatką historii… Jak pamięta Pani swoje dzieciństwo?
Wanda Cebulka:
Chyba zawsze byłam pasjonatką historii, tylko nie od razu to zrozumiałam. Od „łebka” mieszkałam na Mickiewicza, obok szkoły, i już wtedy lubiłam grzebać w ziemi i szukać skarbów. Potem było „zwiedzanie” kościoła ewangelickiego i wyjazdy do Kopic- to były moje najulubieńsze zabawy.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej
Reklama
Reklama
Reklama

Co spowodowało, że o młodej dziewczynie można było powiedzieć, że jest skora „i do wypitki i do wybitki”?
Takie były czasy, a ja zawsze byłam osobą zbuntowaną, nie chciałam się dopasować do stereotypów, a wydawało mi się, że najlepszym sposobem na uspokojenie jest alkohol… i ani się spostrzegłam, jak wpadłam w uzależnienie.

Wielu osobom, które wpadły w zgubny nałóg, nie udało się z niego wydostać, a Pani jednak potrafiła. Dzięki czemu, a może komu?
Na pewno nie każdemu jest to dane. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że jest to droga donikąd i muszę coś z tym zrobić. Zgłosiłam się do Brzegu na miting – spotkanie anonimowych alkoholików – i tam zobaczyłam, że wszyscy są tacy sami jak ja, z takimi samymi problemami. Spotkania odbywały się raz w tygodniu, a ponieważ w grupie było parę osób z Grodkowa, postanowiliśmy zorganizować się w Grodkowie. Na początku pomagał nam psycholog; organizowaliśmy wspólne wyjazdy w góry, ja później jeździłam do Warszawy, bo robiłam projekt rozwoju osobistego. Przestałam walczyć z alkoholem, nauczyłam się akceptować życie takim, jakie jest i zaczęłam realizować swoje pomysły.

Jak wspomina Pani okres rekonwalescencji i co poradziłaby Pani tym, którzy właśnie się z nim zmagają?
Zaakceptować to, że ze mną jest coś nie tak, że jestem alkoholikiem, ale mimo że alkoholicy są bardzo wrażliwi, mądrzy – to jednak są chorzy! I należy się po prostu leczyć, znaleźć jakiś cel, który nada sens naszemu życiu.

Należy Pani chyba do kategorii ludzi, którzy niczego nie robią połowicznie – jak pić, to na umór, jak pracować, to z pełnym oddaniem. Jak udało się Pani przejść z jednego etapu życiowego do drugiego? Kto (co?) Pani w tym pomógł?
To jest bardzo rozłożone w czasie. Jak się przestało pić, to należy odzyskać kondycję fizyczną, zmienić zwyczaje: już nie wędrować z knajpy do knajpy, ale zacząć dostrzegać otaczający nas świat, jego urodę, zobaczyć piękno, którego się do tej pory nie spostrzegało. Już nie gorzała! Trzeźwienie odbywa się etapami. Na początku jest szara wegetacja i jeśli nie wytknie się celu, szansa na pełne otrzeźwienie jest marna.

Zdecydowała się Pani uczyć, studiować, a dlaczego historię? Ma Pani przecież także uzdolnienia plastyczne.
Najpierw skończyłam szkołę średnią, ale już wcześniej napisałam swoją pierwszą książkę. Dzisiaj sama się podziwiam, że to mi się udało, przecież nie miałam pojęcia, jak zbiera się materiały, na czym polega praca badawcza, jak powinno się kompozycyjnie uporządkować materiał, jak się pisze bibliografię, a jednak swój kwiecisty pomysł wcieliłam w życie. Ten sukces zachęcił mnie do pisania następnej książki.
Po maturze zaczęłam studia na turystyce w Nysie, zrobiłam licencjat, była nim moja trzecia książka, ale w dalszym ciągu czułam się niedouczona, czegoś mi brakowało. Pisząc trzecią książkę, korzystałam z zasobów biblioteki uniwersyteckiej w Opolu. Atmosfera biblioteki odurzyła mnie do tego stopnia, że nie wiem, jak to się stało, że znalazłam się w gabinecie, w którym odbywała się rekrutacja na pierwszy rok studiów, a ja miałam przy sobie swoje książki i dzięki temu z marszu zostałam przyjęta na studia i od ręki dostałam stypendium.
Zawsze lubiłam rysować i miałam do tego smykałkę, ale nie trafiłam na kogoś, kto dostrzegłby moje zdolności, wprost przeciwnie. Podobnie było z moimi uzdolnieniami muzycznymi, nikt mi nie pomógł ich rozwinąć, ale byłam członkiem różnych zespołów muzycznych, a nawet orkiestry dętej. Do dzisiaj gra na różnych instrumentach nie sprawia mi trudności. Rodzice zaś woleli, żebym zdobyła jakiś praktyczny zawód, a ponieważ słowo rodzica było święte… Cały czas czułam się tłamszona i zaczęłam szukać ucieczki…

Skąd ten wielki patriotyzm lokalny, bo przecież swoje pasje badawcze realizuje Pani, tropiąc przeszłość Grodkowa i okolicy?
Sprawdza się na mnie zasada: im więcej szukasz, tym mniej wiesz. A po co mam się gdzieś szwendać, kiedy na miejscu jest tyle zagadek do wyjaśnienia.

O Pani sukcesach pisaliśmy już w „Gazecie Grodkowskiej”, proszę je jednak przypomnieć…
Moja czwarta książka, to praca magisterska – „Dzieje Żydów ma Śląsku ze szczególnym uwzględnieniem Grodkowa i okolic”. Za nią dostałam nagrodę ambasadora Izraela i Głównego Rabina Polski za krzewienie kultury żydowskiej w tym rejonie. Moje miasto nie docenia moich wysiłków. Wyróżnieniem jest dla mnie również to, że jestem zapraszana na różne odczyty, prelekcje, wykłady (oczywiście ja je wygłaszam). Byłam na konferencji poświęconej 500-leciu Reformacji.

Jakie są efekty Pani dociekań historycznych, dowiadujemy się z kolejnych publikacji, a czy wykorzystuje Pani swoje doświadczenia z „przełomowego” okresu swojej biografii, by pomóc innym, którzy się uzależnili?
Tak, spotykam się z uzależnionymi w bardzo różnych miejscach. Mam tę satysfakcję, że wielu naprawdę przestało pić. Skuteczniej się to odbywa, kiedy nie ma żadnych pośredników.

Intryguje mnie jeszcze Pani szewcowanie…
Dla mnie to była fajna zabawa i dopóki mnie to bawiło, to się tym zajmowałam, bo przecież nie dla zysku.

A koty?
Zajmuję się kotami chorymi, porzuconymi, potrzebującymi stałej opieki. Koty są pod stałą kontrolą weterynarza, a ja przy wsparciu Grodkowskiego Stowarzyszenia Pomocy dla Zwierząt „Misiek” zapewniam im ciepło, wyżywienie, leki i staram się, by było im dobrze. Każdy kot ma swoją książeczkę, jest zadbany i nawet nasłane na mnie kontrole nie przyczepiły się do niczego, wręcz chwalono mnie, że z takim oddaniem służę tym małym stworzeniom.

Wiem, że Pani szczególną miłością są Kopice. Kiedy to się zaczęło i jak realizuje się dzisiaj?
To nie same Kopice mnie zniewoliły, ale ludzie, którzy się nimi interesowali. Ja natomiast zachęcam zwiedzających pałac w Kopicach do zobaczenia Sulisławia, Osieka i innych ciekawych miejsc w okolicy.

Jakie inne lokalne zabytki kultury budzą Pani zainteresowanie?
Wszystkie stare, b. różnego typu, np. kapliczki, jedna z najstarszych, niestety b. zaniedbanych kamienic w Rynku, którą wszyscy znają jako „Piast”, itp. One wszystkie są dla mnie tajemnicą, którą próbuję odsłonić.

W jaki sposób chce się Pani dzielić swoimi odkryciami?
Przykładem może być materiał, który umieściłam na Facebooku o św. Marku, który w latach 1633 – 1945 był patronem miasta. Ponieważ jednak nie wszyscy sięgają do internetu, chciałabym pisać o tym do prasy, a w przyszłości zebrać to w kolejną książkę.

Czego, oprócz zdrowia oczywiście, można życzyć tak niespokojnemu Duchowi?
Sukcesów w poszukiwaniach i wydania kolejnych książek.
Dziękuję za rozmowę.

Reklama
Reklama