Jesień z Elsnerem i Weissem

0
Reklama

Jesień to nie tylko pora spadających liści, słotnych dni, snujących się po łąkach i polach siwych woali mgieł, czy czas wichur jęczących w gałęziach nagich drzew, naśladujących szarpane arpeggia strun w harfach. I choć od czasu do czasu smętne promienie słońca przedrą się przez chmury i rozgrzeją nadzieją złotych dni okolicę całą, ziemia nie rozbłyśnie pełni radością, a szarość dni staje się stałością. Ale cóż mi tam aura! Mam ci ja sposoby na ten jesienny smętek duszy! Staram się zamienić w pokornego sługę Muz. Tak też się i tym razem stało, a to za sprawą Ośrodka Kultury i Rekreacji w Grodkowie, który na stałe do swojego kalendarza wpisał imprezę pod nazwą Jesień z Elsnerem i Weissem. Była więc okazja do swoistego odbycia rendez-vous z muzyką z najwyższej półki.

Ponieważ akurat ten rok upływa pod znakiem Chopina, odstąpiono od tradycji. Naszych wielkich muzyką grodkowian, przeprosiliśmy i oddaliśmy niemal w całości głos uczniowi Józefa Elsnera, Fryderykowi Franciszkowi Chopinowi. Uczniowi, to mało powiedziane. Wielkiemu przyjacielowi, o którym, po rozstaniu, Elsner pisał tak: „prawdziwie wdzięczny i przywiązany uczeń do dziś dnia nie zapomina o mnie, pocieszając listownie synowską czułością starego swojego przyjaciela i donosząc niemal o każdym kroku swoim, co mi niewymownie jest przyjemnym”. Jeszcze nie zdążyły przebrzmieć echa XVIII Pianistycznego Konkursu Chopinowskiego, bo w strunach naszych dusz rozedrganiem, wciąż trwają rytmy, wykonywanych mistrzowsko przez Jakuba Kuszlika, mazurków. Zaś wykonanie I koncertu fortepianowego e-moll op. 11 przez laureata I nagrody Kanadyjczyka Bruce (Xiaoyu) Liu, kunszt jego gry, jak bumerang wracać będzie do nas jeszcze przez wiele, wiele tygodni. Tak uduchowieni zajęliśmy miejsca na widowni. Światła nastrojowo przyciemnione, na scenie brązowy fortepian, wyśmienicie nastrojony, nie może doczekać się popisów wprawnych palców naszego znamienitego gościa, Pani Man Li Szczepańskiej-Matkowskiej. I wreszcie jest. Witają ją rzęsiste brawa zebranych grodkowskich melomanów. To pedagog i niezwykle uzdolniona i utalentowana instrumentalistka. Choć ma chińsko-rosyjskie korzenie, muzykę naszego muzycznego wieszcza interpretuje tak, jakby urodziła się w samej Żelazowej Woli. Co może być dla nas ewenementem to to, iż wśród wykonawców muzyki Chopina w znakomitej liczbie są Azjaci – ludzie wychowani i wykształceni w diametralnie różnej kulturze muzycznej, gdzie nie rzadko w ich skalach, można spotkać ćwierć tony! W muzyce Chopina czują się wyśmienicie, niczym ryba w wodzie.
Jeszcze parę zakasłań, kilka milknących chrząknięć, jakieś jeszcze skrzypnięcie małe fotelika, i… nastaje skupiona cisza. Rozlegają się pierwsze akordy Nokturnu cis-moll op.posth. (z ang. posthumus–pośmiertny). Nokturn, to zmysłowy utwór muzyczny, inspirowany kolorytem nocy. Innymi słowy, te „pieśni nocy” są kompozycjami lirycznymi, sentymentalnymi i nastrojowymi. Pawłow, kiedyś o muzyce w ogóle powiedział: „muzyka to mowa uczuć”, a o nokturnach Chopina śmiało, można rzec: „muzyczna poezja”. Utwór na wskroś romantyczny, a ciekawostką formalną tego nokturnu jest, że kompozytor dyskretnie zacytował w nim króciutkie fragmenty pierwszej i ostatniej części koncertu fortepianowego f-moll. Uważny słuchacz wyłowi w nim także fragmencik znanej pieśni, autorstwa również Chopina „Życzenie” – „gdybym ja była słoneczkiem na niebie…”.
Nie sposób tu analizować wszystkich utworów, bo i nie każdego melomana interesuje forma i struktura wykonanych utworów. Zatrzymam się nad kilkoma szczególnymi. Warto tu wspomnieć o Grande Valse Brillante. To pierwszy walc F. Chopina, w tonacji Es-Dur nr 18, napisany w Paryżu w 1833 roku. Przesiąknięty atmosferą salonów paryskich, dedykowany był swojej, nieobojętnej (!?) uczennicy Laurze Horsford. Kompozycja bardzo znana. Szkoda, że litery nie odtworzą muzyki. Ale dla chcących – wujek Google przyjdzie z pomocą.
Powstanie Listopadowe 1830 r. zastaje Chopina na obczyźnie, we Francji. Kompozytor ogromnie przejął się jego klęską, czemu dał wyraz, pisząc Etiudę c-moll op. 10 nr 12 (tzw. rewolucyjną). Utwór ten stanowi niesamowitą wprawkę dla lewej ręki pianisty. W klimacie patriotyczno-heroicznym utrzymany jest także Polonez As-dur op. 53. Polonezy to kolejna ulubiona i charakterystyczna forma dla twórczości Fryderyka Chopina. Jego przyjaciółka, a nawet coś więcej – rzec by można – George Sand, o polonezie tym napisała: „to symbol siły, inspiracji i heroizmu”. Owa dama, to znacząca persona w życiu Chopina na emigracji. Postać nietuzinkowa, paląca namiętnie papierosy, a nawet cygara; jej noszone męskie stroje, nie dodawały blichtru, a nawet budziły powszechne zdumienie. Stanowili parę od 1838 do 1847 roku. Idylla, nie do końca szczęśliwa, trwała więc 9 lat. Okres ten przypada na wielką chorobę kompozytora. Dla ratowania zdrowia czas jakiś spędzili w Valldemossie na Majorce. Wyjazd ten to kulminacja uczucia, owocujący w najwspanialsze dzieła Chopina. Pobyt ten był również inspiracją dla George. Na jego kanwie powstała Jej książka pt. „Zima na Majorce”.
W owym oczywiście czasie Sand była w separacji ze swoim mężem Casimirem Dudevant. Z tego związku przyszli na świat: Maurice i Solange. Cała trójka z Chopinem zamieszkała w posiadłości George Sand Nohant. W 1845 roku Sand zdecydowała się na adopcję swej dalekiej krewnej Augustine Brault. To jeszcze pogorszyło i tak napiętą sytuację między dziećmi George, a Chopinem. W tym czasie mistrz był już poważnie chory. Z George Sand rozstali się w 1847 roku. Nie do końca spełniony w uczuciu, pełen chwały i wspaniałej twórczej spuścizny, Fryderyk Franciszek Chopin, 17 października 1849 roku w Paryżu, odszedł na wieczną służbę Muzom w Niebiosach.
Przeżyliśmy również urokliwy kwadrans z muzyką europejską. Pani Man Li odbyła z nami krótką podróż do Rosji. A tu natrafiamy na cudowne, szalenie emocjonalne preludium cis-moll op. 3 nr 2, Sergiusza Rachmaninowa. Skąd tyle energii zebrała w sobie już na sam wstęp i na pierwszą część? Choć minęła już doba, to w uszach jak kremlowskie dzwony, dudnią mi jeszcze, grane obiema rękami potężne akordy – to pewnie zakaukaskie burze stepowe. Potem ręce pianistki rozbiegały się w swoistej mocno zrytmizowanej polifonii, imitując wichry rozpędzające ciężkie chmurzyska, by za chwilę osiągnąć kodę, czyli powtórkę części pierwszej, ale w wydaniu skarlałym, już bez rozmachu, zamierającą (?). Następnie, dla kontrastu oczarowała nas muzyką hiszpańską w swej krwistości, rytmiczności i harmonii. W wyobraźni można było zobaczyć tancerki flamenco z kastanietami i sprężystymi zastukaniami obcasami. Tak brzmiała muzyka Izaaka Albeniza i Kubańczyka Ernesto Lecuony. Nie obyło się, a jakże, bez muzyki orientalnej. Artystka wykonała sympatyczny utwór zabarwiony klimatem Chin, o tytule: Cai Yun Zhui Yue (ma się to zacięcie poligloty!?) – co znaczy „Kolorowe chmury biegnące za księżycem”.
Cały koncert zakończył wspomniany wcześniej, bohaterski Polonez As-dur F. Chopina.

Ale ja moją gawędę o sobotnim koncercie zakończę pięknym i szalenie wdzięcznym Menuetem Ignacego Jana Paderewskiego, herbu Jelita. Na końcu tekstu zamieszczę nagranie Menueta z 1937 roku, wykonane przez samego mistrza. Ale przedtem warto opowiedzieć historię jego powstania. Zawdzięcza on istnienie pewnemu figlowi – wersja prawdziwa, opowiadana przez samego mistrza Ignacego.
Paderewski wśród swoich wielu pasji, uwielbiał góry. Na jednej z wypraw poznał profesora Tytusa Chałubińskiego, ówczesnego słynnego lekarza warszawskiego. Stali się przyjaciółmi od momentu lektury pewnego artykułu o muzyce, autorstwa Paderewskiego. Profesor był już leciwym uczonym w wieku 66 lat, a Paderewski 26-letnim młodzieńcem. Kompozytor był stałym bywalcem domu lekarza. Tam zażywał ukojenia swych skołatanych nerwów, tam odzyskiwał nowe siły do życia, a nie był on mocarzem zdrowia. A gospodarz miał okazję relaksować się przy muzyce, którą sowicie doktora uraczał Pan Ignacy.
Z czasem, w domu lekarza poznał znanego pisarza Aleksandra Świętochowskiego. Obaj panowie zachwycali się Mozartem. Toteż tego Mozarta musiał im grać „na okrągło”. Ale szkopuł był w tym, że Paderewski znał jego ledwie 3 czy 4 utwory. Za każdym razem Staruszkowie podnieceni muzyką Mozarta wykrzykiwali: – Mozart to geniusz! Nikt inny nie potrafiłby stworzyć takiej muzyki. Co za styl! Po prostu niezrównany. Jedyny!
W końcu znudziło to mistrza i… wymyślił! Po kolejnym powrocie od Chałubińskiego zasiadł do instrumentu i zaimprowizował menueta. Ot tak, ad hoc, z „kapelusza”. Pododawał trochę mozarto podobnych ozdobników i „Mozart jak żywy”! Niecierpliwie czekał sposobności gościny u profesora. A nadarzyła się ona już następnego wieczora. Po krótkiej pogawędce, profesor zapytał: – Czy nie zechciałby pan zagrać Mozarta?
Zgodził się ochotnie i zaczął wykonywać swoją kompozycję. Nie zdołał jej skończyć, gdy kochany poczciwy doktor zerwał się na równe nogi z okrzykiem: – O, Mozart! Co za cudny utwór. Niech pan powie, mój drogi. Czy znalazłby się dzisiaj kompozytor zdolny do napisania czegoś równie pięknego?
Paderewski na to: – Jest taki – to ja!

– Coo?! Pan!! To nonsens. Pan raczy żartować!
Długo nie mogli wyjść z podziwu. A najbardziej chyba zabolała ambicja, że tak dali się nabrać. Tak oto, po małej obróbce, Menuet G-dur wszedł na stałe do repertuarów wszystkich wirtuozów fortepianu. A nas z Panią Man Li Szczepańską-Matkowską rozdzieliły i na bis pożegnały 2 mazurki F. Chopina.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

Tekst i zdjęcia: Ryszard Wojnowicz.

Reklama