Spotkanie z Ukrainą naszych Ojców

0
Nasza grupa z wieszczem
Reklama

Niedawno grupa grodkowian wyjechała w sentymentalną podróż na tereny dawnych Kresów. Wizyta na Ukrainie była okazją do wielu wspomnień i odświeżenia wielu ciekawych i czasem trudnych faktów historycznych i opowieści rodzinnych. Przebieg wyprawy opisał w swojej relacji Ryszard Wojnowicz.


Był czerwcowy, parny, wczesny jeszcze wieczór. Z kalendarza spoglądał nostalgicznie nieco i z dyskretnie skrywanym żalem, sposobiący się do odejścia 26. dzień miesiąca. My przepełnieni ciekawością i nadzieją, z dużym zapasem optymizmu i sił gromadziliśmy się pod wiekowym, okaleczonym przez czas, ogołoconym z dostojnych „ramion”, grodkowskim wiatraku. Stoi on tak od lat łącząc wspomnienia lat świetności z dzisiejszą nagą prawdą. Ale my w nosie mając jego ubogie jestestwo wyglądaliśmy autokaru, który zawieźć nas miał na wschodnie rubieże naszego Kraju, do ziemi naszych przodków. Tam, gdzie mocą traktatów ostał się kawał pięknej i bogatej historii naszej Ojczyzny.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

Aniśmy się spostrzegli, jak przy akompaniamencie nastającej nocy, kołysani jednostajnym szumem silnika, pędziliśmy w kierunku wschodów słońca, a każdy „połknięty” kilometr przybliżał do granicy. Wewnątrz dawał się odczuć nastrój odświętnego podniecenia dobarwiony niekłamaną ciekawością. Było czasami trochę gwarno. Tu i ówdzie, od czasu do czasu wybuchały salwy śmiechu, rozdzielające rozliczne dysputy, komentarze i dowcipy. Tę radosną atmosferę, w miarę połykanych kilometrów i przemijających godzin, tonowała panosząca się na zewnątrz ciemność. Wykorzystał sprytnie to Morfeusz i po autokarze rozsiał drzemotę. Nie wszyscy stali mu się poddanymi, toteż od czasu do czasu, niczym wieczorne zakrakania parkowych gawronów, dały się słyszeć ochrypłe sylaby antysennych twardzieli. Ale zdecydowana większość grupy, posłuszna jego woli, moszcząc wklęsłość foteli swoimi posturami dała się zaprosić do niewygodnego śnienia. Toteż od czasu do czasu, z mrocznej czeluści autokaru dawał się słyszeć odgłos charakterystyczny dla owego zadrzemania, przez złośliwców czasami nazywany chrapaniem. Ale z czasem, w miarę nastawania nocy, jedynymi, którzy ostali się aktywnymi byli panowie kierowcy. Autokar wypełnił się nocną ciszą. I tak w towarzystwie drzemkowego chóru, bladym świtaniem dotarliśmy do granicy z Ukrainą.
A na niej czekały nas niekoniecznie sympatyczne obrzędy odprawy celnej. Panowie celnicy „uwijali się jak w ukropie”, by po około dwóch godzinach, umożliwić nam podróżowanie w kierunku Stanisławowa, zrządzeniem historii zwanego dziś przewrotnie Iwano-Frankowskiem. Czas owego obrządku przemknął chyłkiem i ani się obejrzeliśmy, jak zza barierek i różnej maści ramp wychynęła ukraińska ziemia, kłaniająca się nam w pas.
Słońce na dobre rozpoczynało swoją codzienną służbę, a że ostatnimi dniami okazało się być nadgorliwym w spełnianiu swych obowiązków i ten poranek zapowiadał dzień parny i gorący. Autokar ożył na dobre, gdy zaliczyliśmy pierwszy postój. Oczywiście niemal wszyscy pospiesznie pozałatwiali ponocne czynności, no i hajda na kawę. Smakowała wybornie. Tak pokrzepieni ruszyliśmy do Stanisławowa. Podróż uatrakcyjniły krótkie wizyty w sympatycznych miasteczkach Stryju, Mikołowie, Dolinie i Kałuszu. Naszą szczególną uwagę w każdym z nich przykuwał doskonały stan zabytków architektury, pięknie utrzymane kamienice, ryneczki, kościoły i złote kopuły cerkwi. Zgoła inną atrakcję zgotowała nam aura. Powiadają: „nie chwal dnia przed zachodem” – a ja wieszczyłem upalny dzień. Więc postanowiła zapewne dać mi prztyczka w nos i przekornie, drwiąc z naszego przestraszenia, uraczyła na trasie potężną ulewą. Lecz po kilku chwilach, pewnie się zreflektowała i może troszeczkę głupio się jej zrobiło, bo rozpędziła chmury i nakazała słońcu nie opuszczać nas aż do zachodu. Tak usatysfakcjonowani radośnie dotarliśmy do wyczekiwanego miasta. Stanisławów stał się rzeczywistością. Posileni w hotelowej restauracji, uzbrojeni w sympatycznego przewodnika Iwana, ruszyliśmy na zwiedzanie. Przez następne trzy dni była to dla naszej wyprawy druga persona. Palmę pierwszeństwa należy przyznać organizatorowi całego przedsięwzięcia. Był on mózgiem wycieczki, po trosze przewodnikiem, w autokarze kulturalno – oświatowcem, strażnikiem porządku, a nade wszystko cudownym dobrym duszkiem. Mowa oczywiście o Panu Marku Antoniewiczu. To on, z wrodzonym sobie dowcipem i swadą zabawiał „cały autokar” ciekawymi opowiastkami i znakomitymi dowcipami. Duet ten wspaniale uzupełniała pani Irena, autokarowa specjalistka od improwizacji. Nie można zapomnieć szalenie operatywnego autokarowego koordynatora przedsięwzięć natury fizykoterapeutycznej (chodzi o taki specyficzny autokarowy aerobik względem kończyn) w osobie pana Andrzeja. No i co byśmy mogli zrobi
bez dwóch Tomków, których woli posłusznie i bez oporu, w ciągu całej eskapady, poddawał się autokar. Tak dobranemu turystycznemu teamowi zbliżające się miasto ni jak nie mogło się oprzeć i szeroko otworzyło swoje podwoje. A miasto duże, uniwersyteckie i piękne. My skrzętnie z tego skorzystaliśmy i pełni ochów i achów biegaliśmy od jednej do drugiej atrakcji. Dla szczególnego pamiętania zapadły nam: pełen zieleni rynek z fontanną, ratusz, pałac Potockich i budowle sakralne. Zaiste to perełki architektury. Do istotnych poloników w Stanisławowie należy pomnik naszego wieszcza, Adama Mickiewicza, który wzbudził powszechne zainteresowanie i stał się obiektem dla wspólnych fotografii. Równie piękne i z rozmachem jest użytkowe współczesne budownictwo. Utrudzeni, ale szczęśliwi wracaliśmy do hotelu.

Następny dzień, to wyjazd do Borszczowa. Ranek obudził nas leniwie wyłażącym spoza wieżowców, uśmiechniętym słońcem. To nastroiło nas optymistycznie i dodało animuszu do podróżowania. Autokar gnał pośród wsi, łanów pól i stepów szerokich. I kiedy tak w zadumaniu podziwiałem te widoki zza szyb, do uszu duszy mej, ot tak spontanicznie doleciały filmowe strofy Herdegena: „(…) w stepie szerokim, którego okiem nawet sokolim nie zmierzysz…”. Zaiste poczułem takiego sienkiewiczowskiego ducha. Z zadumy chwilowej wyrwało mnie autokarowe poruszenie i coraz częściej powtarzane: „Kołomyja, zaraz będzie Kołomyja”. Ktoś oznajmił, kiedy przejeżdżaliśmy przez most: „ooo! Patrzcie, to Prut”! Lecz moja wyobraźnia pracowała jeszcze na innych falach i na zasłyszane słowo „Prut”, przeniosła mnie mnóstwo lat wstecz, do bardzo wczesnego jeszcze pamiętania. Kiedy byłem małym brzdącem, mama recytowała mi wierszyki i śpiewała piosenki. A głos miała słodki i miękki, brzmiący rozjaśnionym altem; po prostu malerzowicka Catalani. Momentalnie w duszy usłyszałem słowa jednej z nich, którą chętnie mi nuciła. Ułomność pamiętania sprawiła, że przypomniało mi się jedynie: „(…) Tam szum Prutu, Czeremoszu, hucułom przygrywa, A wesoła kołomyjka do tańca porywa. Dla Hucuła nie ma życia jak na połoninie, Gdy go losy srogie rzucą, wnet z tęsknoty ginie…”.
I trzeba było pięćdziesięciu lat z okładem, by zrozumieć od zawsze intrygujący mnie zlepek słów: „tamszumprutuczeremoszu”. Nigdy tego nie widziałem w formie pisanej i „za Chiny” nie mogłem zrozumieć o czym traktuje ten początek refrenu. Był to jedynie od dziecka do tej pory, jakiś niepojęty dla mnie zlepek sylab. Wyobrażałem sobie, że chodzi tu o jakiś niezwykły taniec lub czarodziejski instrument – może?! I proszę! Już wiem! Podróże kształcą! Lepiej późno, niż wcale!
I tak znaleźliśmy się w samym centrum Kołomyi. A w niej świat jak w baśni. Znajduje się tu bodaj największe muzeum i najciekawszy zbiór pisanek z całego świata. A na bazarach króluje folklor, huculska sztuka ludowa. Znalazła się więc okazja do wydania sporej części zapasu hrywien. Wokół rynku porozsiadały się: ratusz, stylowe kamienice i wiekowe Kościoły i cerkwie. Było wesoło i kolorowo! A nasz autokar znów na trasie i obrał kierunek na Czerniowce. Mijaliśmy wiele malowniczych wiosek z charakterystycznymi kafelkowanymi fasadami, by po kilku godzinach powitała nas spora plątanina torów kolejowych.
Od Iwana wiedzieliśmy, że jest tu ważny i duży węzeł kolejowy – i rzeczywiście! To Czerniowce, cudne 250-tysięczne miasto leżące na Prutem witało nas zielenią i rześkim przedpołudniowym powietrzem. Jak się później okazało, to niesamowitej urody, istna perełka Ukrainy. Duży ośrodek akademicki z Uniwersytetem im. Jurija Fedkowycza – to taka ukraińska Sorbona. Ponadto wiele zabytkowych kościołów, mających każdy bogatą historię, kilka pełnych złoceń i przepychu cerkwi. Do ciekawostek turystycznych należy charakterystyczny dworzec kolejowy. No i mnóstwo urokliwych kamieniczek, teatry i filharmonia. Czar Czerniowiec towarzyszył nam do Zaleszczyk.

To niemniej ciekawe miasto, uznany kurort nad okazałą rzeką Dniestr. Most łączący oba brzegi, to niemy świadek przeprawy tysięcy Polaków do „ziemi obiecanej”, czyli na zachód. Na pewno nie był to najszczęśliwszy okres dla naszych Dziadków i Ojców. To właśnie tu pod osłoną nocy, z 24. na 25. Września 1939 roku, dzierżąc pod pachą swoją maszynę do pisania, pod ostrzałem karabinów, wpław, Melchior Wańkowicz przekroczył granicę polsko-rumuńską, by udać się na emigrację. Ponadto w mieście zachowały się: Pałac Potockich z nieczynną plażą na piaszczystym brzegu Dniestru, willa Józefa Piłsudskiego (1933 rok) i dworek Kasprowicza. Należy jeszcze dodać, że ze względu na swój wyjątkowo ciepły klimat w okresie międzywojennym było to „zagłębie” upraw winorośli, a nawet udane próby upraw ryżu i pomarańczy.

Potem znów byliśmy już na trasie. Przed nami widok prostej drogi aż po horyzont. Po bokach niezbyt szerokim pasem rosną akacje, sprawiając wrażenie, jakbyśmy się poruszali zielonym wąwozem. Nad nami po błękitnym niebie żeglują całe stada kłębiących się chmur. Sprytnie wykorzystuje to słońce i rozdziawszy szeroko gębę, zabawia się z nami w chowanego. W takich okolicznościach docieramy do Łosiacza. Zabawiliśmy tu krzynę. To miejsce, gdzie zamieszkują rodziny i znajomi naszych uczestników wycieczki. Między innymi pan Marek, nie bez rozrzewnienia, odwiedził kąty domu, w którym urodziła i wychowała się Jego Mama – Weronika. A w ogóle to wszyscy, którzy mają jakichkolwiek bliskich lub znajomych, mogli skorzystać z okazji by ich odwiedzić. Taki model postępowania, dzięki uprzejmości i cierpliwości szefa, na naszej wycieczce był standardem. „A Romka?!” – dało się słyszeć larum podniesione na tyłach autokaru. – No jakże mogłoby obyć się bez Romki – autorytatywnie odrzekł Pan Marek. Ale niestety Nie zastaliśmy Jej w domu, więc była okazja wrócić do Łosiacza następnego dnia. Tym razem zastaliśmy ją i radości i uściskom nie było końca, a Romka (mieszkanka tej miejscowości, znana od lat większości uczestnikom) przy pożegnaniu roniąc nieśmiało przysłowiową łzę, nie kryła wzruszenia. Ten powrót miał jeszcze jeden ważniejszy wymiar. Cała nasza paka wzięła udział we mszy odprawianej w intencji rodzin, bliskich i znajomych, w której czynny udział z naszej strony wziął organista Andrzej i Marek, który poprzez wyjątkowe uczestnictwo w nabożeństwie, połączył się duchowo ze swoją mamą, która z przyczyn obiektywnych, tym razem nie mogła z nami być na Ojcowiźnie.

Jadąc do Borszczowa wstąpiliśmy do Krzywcza. To miejsce dla mnie osobliwe szczególnie. To tu stawiała pierwsze kroki moja śp. mama. Tu bawiła się ze swoją żydowską koleżanką Rewką, biegając nad brzeg potoku Cyganka. Tu uczyła się polskich i ukraińskich liter, tu spędziła dzieciństwo, tu doroślała i tu na potańcówkach, które najczęściej odbywały się na ubitej ziemi w obrębie baszt Górnego Krzywcza. Zdarzało się nie jeden raz, że wracała do domu z rozbitym do krwi palcem u nogi. Wysuszony bowiem grunt, pełen nierówności, „robił” wówczas za parkiet. Tak było. Młodość wszędzie i zawsze ma swoje prawa. Wielkie dzięki Panie Marku za ten dar dla mojej duszy.
A kiedy dnia zaczęło ubywać i słońce najwyraźniej poczęło szukać purpury, dotarliśmy do Borszczowa. Pięknem i niezwyczajnością wystroju, powitała nas Łemkowska Gazdówka „Zacisze”. Bawiliśmy tu dwie noce, tu poznaliśmy mera miasta, a nawet popląsaliśmy nieco! Klejnoty turystyczne tego powiatowego miasteczka to: kościół parafialny św. Trójcy ze stojącym przy nim pomnikiem Adama Mickiewicza i cerkiew Zaśnięcia NMP. W oczy ponownie rzuca się duża ilość zieleni.

Następnym rankiem, nacieszywszy oczy urokiem kompleksu turystycznego „Zacisze”, udaliśmy się do twierdzy Okopy św. Trójcy. Urokliwe to zaiste i ciekawe miejsce. Twierdza, a właściwie jej strzępy posadowione są na cyplu, który z lewej strony oblewa rzeka Zbrucz, a z prawej majestatyczny Dniestr. Brzegi obu rzek są w tym miejscu urwiste i mierzą po około 100 metrów wysokości. Po kilkuset metrach koryta się łączą, Dniestr pochłania wody Zbrucza. Tak ukształtowany teren, stanowił naturalną przeszkodę, niemal niemożliwą wówczas do zdobycia. W razie zagrożenia obrona fortu mogła jedynie skupić się na przestrzeni niecałych trzystu metrów, od strony głębokiego lądu. I tu stał właściwy fort z bramami i murami obronnymi. Do dziś ostał się jeno fragment Bramy Lwowskiej.
Tym oto sposobem wkroczyliśmy w najbardziej militarną część naszej wycieczki. Jesteśmy już w Chocimiu. To także potężna fortyfikacja nad wysokim brzegiem Dniestru. Miejsce znaczone pięknymi zwycięstwami nad armią turecką. Złotymi zgłoskami w dziejach bitew i potyczek z Turkami zapisały się: w 1621 roku pogrom armii sułtana Osmana II przez wojska polskie dowodzone przez Karola Chodkiewicza i zwycięska bitwa wojsk Rzeczpospolitej pod wodzą hetmana koronnego Jana Sobieskiego nad armią Husejna Paszy. W świetnej kondycji jest zamek obronny z fragmentami murów i baszt obronnych.
Z Chocimia do Kamieńca Podolskiego jest niecałe 30 kilometrów. To drugi bastion wsławiony w walkach przede wszystkim z Turkami. Miasto piękne, nowoczesne, z modernistyczną zabudową, tonące w zieleni. Naszpikowane wieloma zabytkami; świadkami dawnych czasów. W znakomitej większości zachowały się mury obronne. Spośród wielu bezcennych w swej formie i zawartości treści historycznych kościołów i cerkwi godzi się wspomnieć: kościół rzymsko-katolicki pw. świętych Piotra i Pawła, z jedynym chyba w świecie minaretem (pozostałość czasów tureckich), dawny kościół Franciszkanów – dziś prawosławną cerkiew Zaśnięcia Matki Boskiej Bolesnej, w podziemiach której spoczywają prochy Jerzego Wołodyjowskiego, a na podworcu fakt ten upamiętnia obelisk z tablicą pamiątkową. Historycznych obiektów sakralnych jest znacznie więcej, ale szpalty gazety nie są z gumy, więc ograniczam się do tych, moim zdaniem, najważniejszych.
Ze starego miasta, idąc w kierunku rzeki Smotrycz, dochodzimy do mostu tureckiego, który prowadzi do całego kompleksu fortyfikacji. Przerzucony on jest przez jar, na dnie którego płynie rzeka i prowadzi do Zamku Starego. Był też i nowy, ale jest niemal doszczętnie zniszczony. Stary naprawdę robi wrażenie. To ogromna, dobrze zachowana forteca z dziedzińcem, kilkoma basztami: Papieską, Tęczyńskich, Dzienną, Kołpakiem, Lanckorońską, Komendancką i innymi. Cały bastion różne w ciągu wieków przeżywał koleje losu. Najczęściej nękały go wojska tureckie i kozackie. Zamek dwukrotnie oparł się naporowi i oblężeniom Bohdana Chmielnickiego, tj. w 1652 i 1655 roku. Dopiero w 1672 roku, w czasie wojen polsko tureckich, licząca 200 tysięcy żołnierzy armia turecka pod wodzą sułtana Mehmeda IV rozgromiła ledwie dwu tysięczną załogę twierdzy. Wtedy to poległ pułkownik Wołodyjowski trafiony odłamkiem z wysadzonej przez Ketlinga prochowni. Rozmiary i świetny stan zabytku robią wrażenie. Toteż błądząc po zaułkach monumentu poczułem się, jakbym znalazł się w samym środku sienkiewiczowskiej trylogii.
Wszystko było by pięknie, gdyby nie ten oszalały czas, który jak by nam na złość, pędzi jak szalony. „Kiedyś połkniesz własny ogon” – z niekłamaną złością rzuciłem mu tę obelgę i choć mając świadomość niemocy, z udawaną ulgą, wróciłem dorzeczywistości. Oddałem się podziwianiu mijanych pól i niezmierzonych połaci burzanów, a przede wszystkim mijanych, złotem mrugających kopuł okazałych cerkwi – bo oczywiście autokar pomykał dalej. Po niedługim czasie silnik autokaru przerwał monotonne ostinato, znak to, że zbliża się kolejny postój. To Mikulińce zapraszają nas do wiekowego parku. Nie sposób odmówić. Przed nami urokliwa budowla z wyraźnymi nadgryzieniami zębów czasu. To dawny pałac księżnej Potockiej, a następnie rodu Konopków i Reyów. I niechaj tu historia zatoczy koło. Okazało się, że nie tylko dla mnie ta podróż była sentymentalną. Wskutek objaśnień przewodnika, Janince na ekranie pamiętania wyświetlił się drobny detal z przeszłości. Otóż, kiedy przed wielu laty zaczynała karierę nauczyciela, ślepy los rzucił ją do Prusinowic. Jako, że młody człowiek zwykle nie jest posiadaczem domu, ówczesne troskliwe władze oświatowe wynajęły pokój u jednego z miejscowych gospodarzy. Będąc właścicielem wolnych, szczególnie długich zimowych wieczorów, spędzanych w towarzystwie gospodyni, pani Zofii Kobylnik, chętnie słuchaliśmy opowieści snutych o swoich przeżyciach i ciekawych latach młodości, spędzonych na kresach wschodnich Polski. A już ze szczególną estymą wracała do okresu służby u – jak to nazywała – hrabiny Reyowej w Mikulińcach. Eureka! Olśnienie i powiązanie faktów nastąpiło w mig. Opowiadała o dobrym sercu hrabiny i szlachetnych czynach z wywianowaniem pani Zofii po ślubie, włącznie. Janinie serce zabiło mocniej… No i skłonności do sentymentów również nie są jej obce. I decyzja podjęta – Muszę to sprawdzić – zawyrokowała.

Jak zdecydowała, tak i się stało. Zaraz po powrocie z wycieczki wybraliśmy się do Prusinowic. Ze znalezieniem domostwa państwa Kobylników problemu nijakiego nie było.
Właśnie dziś odbyliśmy tę podróż. Okazało się, że wspomniani ludzie niestety są już na wiecznej służbie u Pana. I bieda! Nie mieli potomków. Ale są na tym świecie ludzie dobrzy i życzliwi. Udaliśmy się do najbliższego sąsiada Państwa Kobylników. Mimo podeszłego wieku pan Józef Pleszczak, z młodzieńczą niemal werwą, opowiedział z detalami tę samą historię śp. Pani Zofii. Mało tego. Dodał również ciekawostkę, że w tej wsi mieszka jeszcze jeden człowiek związany z pałacem. Jest to pan Książek, który był u Reyowej furmanem i powoził bryczką. To tyle Pan Józef, także kresowiak – żywy świadek tamtych dni. Świat jednak jest taki mały!? Satysfakcja pełna! Dla porządku odnotować należy, że w Mikulińcach, malowniczym miasteczku nad Seretem, można zobaczyć ruiny zamku, który wybudowała Anna Jordanowa z Sieniawskich, żona kasztelana krakowskiego Wawrzyńca Spytka Jordana z Zakliczyna (miasteczko mam przyjemność znać, bywałem – obecnie w powiecie Brzeskim koło Tarnowa), a także piękny Kościół p.w. Świętej Trójcy.
Następnie ruszyliśmy dalej. Do przejechania było 18 km. Jedziemy do Tarnopola. Na rogatkach wita nas malowniczy zbiornik wodny, miejsce rekreacji tubylców i przyjezdnych. Tarnopol to piękne europejskie miasto. Miasto niekonwencjonalnych, kolorowych bloków o oryginalnych i niepowtarzalnych kształtach, a przede wszystkim wszechobecnej zieleni i parków. Nas najbardziej interesuje starówka. W centralnej części deptak, na którym czujemy się jak w parku. Mnóstwo spacerowiczów, braci studenckiej oblegającej trawniki, pasjonaci partyjek szachów rozgrywanych na parkowych ławkach. Kolorowo tu i gwarno. Miejscem chluby jest dworzec kolejowy – dworce po byłym ZSSR zwykle są architektonicznymi perełkami. Tarnopol to duży ośrodek kulturalny, oświatowy, przemysłowy, targowy. Jest tu znaczący port lotniczy. Dla ułatwienia komunikacji działa rozbudowana sieć trolejbusowa. Z ważniejszych poloników odnotować trzeba kolejny pomnik naszego wieszcza Adama Mickiewicza. Tarnopol to piękne miasto!

Całą przygodę z Ukrainą kończymy we Lwowie. Oba miasta dzieli dystans około 130 km. Lwów to prawdziwa metropolia licząca ponad ćwierć miliona mieszkańców. Aby opowiedzieć o atrakcjach i zabytkach łam gazety by nie stało. Warto wiedzieć, że historyczne centrum Lwowa w 1998 roku wpisane zostało na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Lwów to potężny ośrodek naukowy (Uniwersytet i Politechnika) i kulturalny – choćby wspomnieć Teatr Wielki i działający tu Polski Teatr Ludowy. Życie muzyczne toczy się w filharmonii i operze, które odwiedzają znamienici dyrygenci, soliści i znakomite orkiestry. Dla specjalnego odnotowania zasługuje jedna z najstarszych nekropolii w Europie, Cmentarz Łyczakowski. To takie nasze Pere-Lachaise, choć obszarowo większy od oryginału. To istny fenomen małej „architektury” cmentarnej. Miejsce swego ostatniego odpocznienia znalazło tu ponad siedemdziesięciu znamienitych Polaków, choćby wspomnieć: Bełza, Dzieduszycki, Grottger, Konopnicka, Zapolska, Niewiadomski, Baczewski, etc. Na wzgórku od strony dzielnicy Pohulanka jest autonomiczna część cmentarza określana mianem Cmentarzem Orląt. Pochowanych jest tu prawie 3000 żołnierzy, nierzadko młodocianych bohaterów poległych w obronie Lwowa. Całość to ewenement sztuki żałobnej. Panuje tu spokój, cisza i dostojna zaduma.
To było godne miejsce dla zakończenia naszej przygody z Ukrainą i jej niemymi i nie tylko, świadkami historii Kresowej Polskości. Wrócimy tam jeszcze!

Tekst i zdjęcia: Ryszard Wojnowicz

 

Reklama