Moje Kresy – Weronika Antoniewicz

0
Reklama
Materiał wyborczy KOALICYJNY KOMITET WYBORCZY KOALICJA OBYWATELSKA
Materiał wyborczy KWW Krzysztofa Grabowieckiego
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI
Materiał wyborczy KOALICYJNY KOMITET WYBORCZY KOALICJA OBYWATELSKA

Po ostatniej wojnie los rzucił mnie na Ziemie Zachodnie. Po wielu perypetiach osiedliśmy w Wierzbniku koło Grodkowa. Jednak zanim tu trafiliśmy, mieszkaliśmy na Kresach w dużej podolskiej wsi Łosiacz, powiat Borszczów.


Z dala od wielkomiejskiego gwaru, wśród pól, łąk i lasów, gdzie fantazyjny dworek myśliwski posiadał hrabia Gołuchowski. Okoliczne lasy obfitowały bowiem w zwierzynę łowną. Od końca XVIII wieku dobra te znalazły się w rękach Gołuchowskich, znanego rodu polityków i dyplomatów, którzy jednak nie odbudowali zamku w pobliskiej Skale Podolskiej, wznosząc swoją rezydencję w innym miejscu. W Skale Podolskiej zachowały się fragmenty murów obronnych, ruiny pałacu oraz czterokondygnacyjna baszta, zwana Prochową. Do 1939 r. przed basztą stał neogotycki pomnik namiestnika Galicji, Agenora Romualda Gołuchowskiego, z kartuszem herbowym i marmurowymi tablicami. Moja rodzinna miejscowość była wsią bardzo dużą, liczącą ponad 450 numerów. W pamięci utkwiły mi nazwy ulic i poszczególnych części wsi, zwanych przez rodowitych mieszkańców tak, by odróżnić i wskazać osoby, w której części wsi zamieszkiwały, jako że prawdopodobnie dużo mieszkańców nazywało się wtedy Waliduda, np. Waliduda z Rynku. Poszczególne rodziny zamieszkiwały tutaj od dawien dawna, z dziada pradziada. My mieszkaliśmy na Mazurówce (północna część wsi od strony Czortkowa), na tzw. Rynku stał budynek Gminy, nieco dalej usytuowany był cmentarz parafialny. Przy drodze na Dębówkę wznosił się budynek szkoły powszechnej. Przy ulicy Cerkiewnej, wiadomo, stała prawosławna cerkiew służąca mieszkańcom tego wyznania i nie tylko, bo nikt nie zabraniał modlić się w niej także katolikom, w zależności od tego komu i gdzie było bliżej, do kościoła czy do cerkwi. Katolicy uczestniczyli w prawosławnych uroczystościach religijnych, a Ukraińcy tłumnie w naszych odpustach i świętach Bożego Narodzenia, czy też Wielkanocnych. Nieco dalej, w centrum wsi, po tej samej stronie głównego traktu stał Dom Polski, czyli budynek Domu Ludowego. W nim wspaniale wyposażona biblioteka Towarzystwa Szkoły Ludowej (TSL). Na półkach można było odnaleźć powieści i poematy tak znanych pisarzy i poetów, jak: Mickiewicz, Słowacki, Sienkiewicz, Kraszewski. Plac przed Domem Ludowym zdobiła piękna figura Matki Boskiej Królowej Polski, która też ma swoją odrębną historię. W niewielkiej odległości od głównego traktu biegnącego z Czortkowa do Skały Podolskiej, wzdłuż jego lewej strony płynęła rzeczka o nazwie Cyganka, tworząc w końcowej części wsi dość szeroki zalew, zwany Zalewem nad Cyganką. Prawie przez cały boży rok kobiety ze wsi prały nad jego brzegiem bieliznę. W tej części wsi, zwanej Lipichówka, stał nasz największy skarb, kościół pod wezwaniem świętego Antoniego. Kościół wybudowano z fundacji hrabiny Marii Gołuchowskiej. Budowę rozpoczęto w 1889 roku, a oddano do użytku wiernym w 1906 roku. Parafię erygowano w 1909, natomiast świątynię konsekrował metropolita lwowski abp Bolesław Twardowski w 1932 roku. Proboszczem parafii w latach 1912 – 1945 i dalej aż do śmierci 16 grudnia 1953 roku, był ksiądz Kazimierz Holicki. Zabawna historia wynikła z powitania arcybiskupa, którą opowiadał niedawno Szczepan Waliduda mieszkający w Wierzbniku, jeden z najstarszych żyjących jeszcze byłych mieszkańców Łosiacza. Komitet powitalny oczekiwał gościa z najbliższej strony Lwowa, czyli od Czortkowa, tymczasem biskup pojawił się na uroczystości od strony Skały Podolskiej. Za kościołem droga ostro skręcała w lewo, w kierunku rzeki Cyganka i dalej przez wieś Burdiakowce prosto zmierzała w kierunku Skały Podolskiej. Mój dom rodzinny stał po prawej stronie drogi biegnącej w kierunku Czortkowa, był to zarazem dom rodzinny mego ojca. Najbliższymi naszymi sąsiadami była z jednej strony polska rodzina Laszkiewiczów (po wojnie zamieszkali w Obórkach, gmina Olszanka), z drugiej zaś strony, ukraińska rodzina Mytry Hrycyka. Stanowi to przykład, że przed wojną nie było na Kresach konfliktów narodowościowych. Polscy kawalerowie wybierali sobie na żony najładniejsze ukraińskie dziewczęta i odwrotnie. Wieś bowiem w połowie zamieszkiwała ludność polska i ukraińska. Przyjezdni niekiedy nie mogli połapać się w tych polsko-ukraińskich koligacjach rodzinnych. Co najgorsze, to dopiero miało nadejść za sprawą działań wojennych i buńczucznych żądań ukraińskich nacjonalistów, ustanowienia samostijnej Ukrainy. Gospodarstwa chłopskie były we wsi raczej biedne, chałupy często sklepione z gliny, pokryte słomianą strzechą. Owszem były też gospodarstwa, które liczyły ponad 15 morgów i nie były to pojedyncze przypadki, bowiem tak jak i teraz, tak przed wojną był ciąg ludzi do pieniądza i powiększania swojego majątku. Gospodarze zamiast unowocześniać swoje gospodarstwa, wprowadzać nowe maszyny rolnicze, skupiali się przede wszystkim na powiększaniu areału. Rozumiem tych ludzi, bo każdy ojciec chciał zapewnić swoim dzieciom lepszą przyszłość, by nie tak jak on musiały ciężko pracować na polu. Niestety mało gospodarzy stać było na wykształcenie swoich dzieci, ale to już oddzielny problem. Nagminnie zdarzało się w tamtych czasach, że mężczyzna po śmierci żony, powtórnie wysyłał swatów do kolejnej zamożnej panny czy wdowy mającej morgi, to miało przecież zapewnić byt jemu i licznym jego potomkom. Na naszej Mazurówce swoje posiadłości mieli też Żydzi, zamożniejszy Pinkas i trochę łachudrowaty Berko z żoną i synem. Nie znam wojennych losów rodziny Pinkasa, w każdym bądź razie dla całej rodziny Berki była ona tragiczna. Za tą częścią wsi, na wolnym kawałku pola, pobudował się jeszcze gospodarz Markiewicz i rodzina mojej cioci Anastazji, młodszej siostry mojej mamy. W czerwcu 1941 roku do Łosiacza wkroczyli Niemcy. Rozpoczęła się na szeroką skalę akcja unicestwienia narodu żydowskiego. Działania hitlerowców doprowadziły do wywiezienia z polskich miast i wsi większości Żydów. Ginęli w obozach koncentracyjnych lub byli rozstrzeliwani na miejscu. Wzrastająca nienawiść Ukraińców wobec Polaków i Żydów sprawiła, że w końcowym okresie wojny utraciliśmy wiarę w nasze bezpieczeństwo, mimo że mieszkaliśmy na ojcowiźnie w Polsce. Niemcom w 1944 roku wobec sromotnych porażek na wschodnim froncie, zależało już tylko, aby przeżyć tę wojnę, obronić własną skórę niż uganiać się za ukrywającymi się tu i ówdzie osobnikami pochodzenia żydowskiego. Nie odpowiadało to faszyzującym Ukraińcom, którzy chcieli na „swojej ziemi” wytępić wszystkie rodziny żydowskie. Moja rodzina także obawiała się najgorszego ze strony naszego sąsiada Mytry Hrycyka. Obecnie nie jestem w stanie powiedzieć, co stało się z seniorem rodu Żydem Berko, utkwiła mi jednak w pamięci postać syna Berki – Erona i jego matki. Początkowo młody Żyd wraz z matką ukrywali się w sąsieku w stodole ciotki Anastazji. Było to z dala od innych ukraińskich zabudowań, więc czasowo byli bezpieczni, nie na długo. Szybko zostali wypatrzeni i fakt ukrywania się Żydów w stodole został zgłoszony Niemcom. Przybyły na miejsce patrol niemiecki od razu na miejscu zastrzelił żydówkę. Matka, by ratować syna i umożliwić mu ucieczkę wiedziała, co robi, powoli opuszczała kryjówkę. Tymczasem Eron Berko inną dziurą uciekł ze stodoły i przez nasze pole uciekł do pobliskiego lasu. Przez długi okres czasu nikt go we wsi nie widział. Pewnej nocy cichutko zapukał do okna naszego domu prosząc o chleb. Tato doskonale już wiedział, że młody Berko znalazł schronienie w stogu słomy obok naszej stodoły. O fakcie ukrywania się u nas Żyda nie wiedział nikt z domowników oprócz rodziców. Kiedy późno w nocy przychodził pod nasz dom, pukał do okna, mama zawsze wynosiła mu coś do zjedzenia, czy to kawałek chleba lub mleko. Wygłodniały, obdarty i cuchnący Berko zawsze mógł liczyć na pomoc moich rodziców. Ubranie postrzępione, butów już nie miał, owrzodzone stopy owijał szmatami. Tato za każdym razem ostrzegał Erona, by uważał, wystrzegał się złych ludzi, obok nas mieszka Mytro Hrycyk – to nie jest dobry człowiek. Pewnego poranka, tuż po oporządzeniu bydła, przybiega do nas Hrycyk i już od drzwi krzyczy do taty: „Marcin, a u tebe je Żyd”. Tato wypiera się, pyta, gdzie się ukrywa. „Chodź zobaczysz, ja tymczasem lecę po Niemców”. Hitlerowcy w ogóle nie byli zainteresowani pojawieniem się Żyda we wsi, bardziej zależało im na kopaniu okopów i umocnień we wsi, wobec zbliżającego się wielkimi krokami frontu. Wobec natarczywości Ukraińca, niestety, przyjść musieli. Mama obawiając się najgorszego ze strony Niemców, przesłuchań i gróźb, zaprowadziła mnie do pani Marty, polskiej gospodyni, która wyszła za mąż za Ukraińca. Sami zaś rodzice także ukryli się u któregoś z polskich gospodarzy we wsi.Za ukrywanie Żydów groziła przecież kara śmierci lub w najlepszym przypadku wywózka do obozu koncentracyjnego. Młody Żyd, widząc z ukrycia znanego sobie Ukraińca idącego razem z uzbrojonym Niemcem, zaczął uciekać przez ogród koło naszej suszarni tytoniu. Potem na oślep przez ogród ukraińskiego sąsiada gnał w stronę lasu. Na tym ogrodzie dosięgła go hitlerowska kula. Padł i tam pozostał. Dla nas wszystko skończyło się szczęśliwie, Niemcy nie robili z tego powodu dochodzenia, wszystko ucichło. Trzeba było jednak ciało zabitego pochować. Tato nie nadawał się do takiej roli. Ukraiński sąsiad odgrażał się ojcu: „Ty, Polak płaczesz za Żydem, Marcin pochowaj swego Żyda. Daj dwa metry zboża, a ja co go pochowam”. Tak też się stało, tato musiał jeszcze dać Ukraińcowi konia i wóz do transportu zmarłego. Dzieci potem zbierały łuski po wystrzelonych nabojach. Mama krzyczała i nie pozwalała, mówiąc: „Dziecko, na tych łuskach jest śmierć, krew zastrzelonego Żyda”.
Zanim do drastycznych wydarzeń doszło, mieszkańcy podolskiego Łosiacza żyli spokojnie ciężko pracując na swoich gospodarstwach w pobliskim Czortkowie lub w powiatowym Borszczowie. Miasteczko odległe 105 km na południe od Tarnopola leży nad rzeką Niczławą, obecnie liczy 11,5 tysiąca mieszkańców. W okresie międzywojennym Borszczów był miastem powiatowym i przynależał do województwa tarnopolskiego. Stacjonował tutaj garnizon macierzysty Batalionu KOP „Borszczów”. W 1931 roku w powiecie borszczowskim mieszkało: 52 612 Ukraińców (50,9%), 46 153 Polaków (44,7%) oraz 4 302 Żydów (4,2%). 17 września 1939 roku miasto zostało zajęte przez wojska sowieckie.7 lipca 1941 roku do Borszczowa wkroczyli Niemcy. Po zakończeniu II wojny światowej UPA dokonało mordów na tutejszej ludności polskiej oraz grabieży i niszczeń polskich zagród i wsi. W Borszczowie zginęło wówczas 35 Polaków, a około 2000 zostało wysiedlonych. W połowie 1941 roku w mieście przebywało około 3000 Żydów – miejscowych oraz uciekinierów z terenów Polski centralnej. Najbardziej rozpoznawalną osobą w Łosiaczu był mój dziadek – ojciec mamy, Wojciech Waliduda. Dziadek przez 30 lat był wójtem w Łosiaczu. Pracował w gminie równocześnie prowadząc swoje gospodarstwo. Zawsze mnie wspomagał, gdyż byłam jego oczkiem w głowie jako jedynaczka. Urodziłam się w Łosiaczu w maju 1934 roku, jako córka Marcina Kluch i Agnieszki zd. Waliduda. Mama była piątą w starszyźnie swojego rodzeństwa. Po niej urodziły się jeszcze dwie siostry – Franciszka, która potem wyszła za mąż za Wawryka z Obórek oraz najmłodsza Anastazja, która po wojnie także zamieszkała w Obórkach, ożenił się z nią Antoni Chawawko. Najstarszą z rodzeństwa Walidudów była Stefania, a wychodząc za mąż za Teodora Markiewicza urodziła córkę Annę. Z nieznanych mi wówczas powodów ciocia Stefania wcześnie zmarła. Wujek Teodor powtórnie ożenił się, tym razem z młodszą siostrą Stefanii – Katarzyną. Babcia Anna, żona drugiego dziadka Wojciecha Klucha, pochodziła z rodziny Łucyszyn mieszkającej we wsi Bosyry. Wieś od Łosiacza dzieliło parę kilometrów, ale wcześniej trzeba było przejść przez wieś Dubówkę, leżącą w kierunku północno – wschodnim od Łosiacza. Często chodziłam z mamą do jednej z sióstr babci Anny, czyli cioci mojej mamy. Ona zawsze wyprawiała nas w drogę powrotną z fajnymi smakołykami i długo machała nam na pożegnanie. Zawsze pozostawał we mnie jakiś lęk, gdyż mama często mówiła – to ukraińska wioska, potem banderowska. Najstarszym bratem mamy był Antoni Waliduda, który ożenił się do wsi Zwiahy, leżacą w stronę wsi Dawidkowce w drodze do Czortkowa. Aby tam dotrzeć, trzeba było minąć tzw. Las Cygański, usytuowany po lewej stronie głównego traktu do Czortkowa. Młodszą siostrą Katarzyny była Maria, późniejsza Osadczuk, która z mężem Michałem zamieszkała po wojnie w Wierzbniku. Wujek był znanym w Łosiaczu gospodarzem. Kiedy w 1945 roku banderowcy wtargnęli do jego domu z zamiarem jego zamordowania, sprytnie uciekł przez okno i ukrył się u młynarza, następnie przedostał się do Czortkowa. Wujenkę przywiozła do nas jej siostra. Zamieszkała z nami, gdyż wydawało się wówczas, że u nas było bezpieczniej. Wujek musiał ukrywać się przez cały czas, gdyż ciążyła na nim kara śmierci wydana przez banderowców. Do Łosiacza nie powrócił już do końca wojny. Wujenka mieszkała z nami, razem z mamą gotowały gołąbki i inne potrawy, wożąc to wszystko wujkowi do Czortkowa. W mieście było bezpieczniej, mniej było mordów. Pewnego dnia wujenka, wioząc jedzenie ukrywającemu się u znajomych mężowi, wraz z innymi została zatrzymana przez banderowców w Cygańskim Lesie, jednakże udając Ukraińców zdołali się obronić przed natarczywością bandy. Dokładnie przepytani, gdzie i po co jadą, nie uniknęli wielu zniszczeń, bowiem banderowcy wszystko co było na wozie dokładnie wywrócili do góry nogami. Najmłodszymi z mamy rodzeństwa były bliźnięta: dziewczynka i wujek Marcin. Niestety, babcia Anna, po komplikacjach porodowych zmarła. Potem zmarło też jedno z bliźniąt – dziewczynka. Wychował się tylko najmłodszy Marcin. Błędy poporodowe sprawiły, że Marcinowi groziło trwałe kalectwo. Dziadek Wojciech pozostał sam, a maleństwo trzeba było przecież karmić piersią. Dobrzy ludzie pomogli, wzięli narodzone dzieci do siebie. Przy pomocy akuszerki odbierającej poród zaczęto robić Marcinowi masaże, kąpano w ziołach i wujek jakoś z tego wyszedł. Wyrósł na pięknego młodzieńca, ożenił się i po wojnie z rodziną zamieszkał w pobliskiej Kolnicy. Kiedyś młodzi ludzie nie zawsze pobierali się z miłości. Wcześniej wstępnie ustalano za kogo córka miała wyjść za mąż lub z kim syn miał się ożenić. Swaty przychodziły do domu pani młodej i ustalano, ile pola ktoś miał i ile otrzyma w posagu. Pamiętam jeszcze te czasy, jak kuzyn mojego taty palił cholewki do urodziwej panny, kochał ją niezmiernie. Nie pozwalano mu się z nią ożenić, była zbyt biedna, cóż było począć. Moi przyszli rodzice mieszkali niedaleko siebie na Mazurówce, tato przy głównej drodze po prawej stronie, mama nieco dalej na przeciw. Tato Marcin Kluch był najstarszym z rodzeństwa. Po nim urodziła się siostra Anna, która potem wyszła za mąż za Antoniego Szenderowicza do wsi Burdiakowce, następnej wsi za Łosiaczem w kierunku Skały Podolskiej. Babcia Anna zmarła, więc po zamążpójściu cioci Anny, dziadek Marcin ożenił się powtórnie, tym razem do Gusztyna. Mówił wtedy do mego ojca: – synu zostań tutaj i gospodarz, daję ci wolną rękę, nikt nie będzie ci przeszkadzać, co zasiejesz i zbierzesz będzie twoje. Dziadek wracał do nas, nie opuścił nas na zawsze. Przyjeżdżał do wsi, bo tutaj uprawiał jeszcze skrawek swojego pola, miał krowę, zbierał owoce z pięknego sadu. W drugim związku urodziła mu się córka Stefania, która w późniejszym czasie wyszła za mąż za kowala we wsi Burdiakowce – Mikołaja Puchałę. We wsi rządził drugi mój dziadek Wojciech Waliduda, który był wójtem. Zawsze porządnie ubrany przechadzał się po wsi. Miał respekt i posłuch wśród mieszkańców wioski. Wiek robił swoje, to nie to, co obecnie. Przed wojną każda starsza osoba miała szacunek, była poważana. Żeby dostąpić zaszczytu przebywania w towarzystwie dorosłej osoby, trzeba było poprosić o pozwolenie. Przez cały tydzień ludzie ciężko pracowali, w niedzielę, jak nakazywało pismo święte, należało odpoczywać. Młodzież bawiła się, wykorzystywała każdą nadarzającą się okazję do potańczenia i do wspólnej rozrywki. Jednak na pierwszym miejscu był kościół i modlitwa, dopiero potem zabawa. Plac przed szkołą, przy drodze na Dubówkę w Łosiaczu. Młodzież tańczy przy akompaniamencie orkiestry złożonej z miejscowych samouków. Skrzypce, trąbkę i bęben słychać z daleka. Ktoś zauważył nadchodzącego wójta, opowiadała mi mama. Wszyscy rozpierzchli się, część poszła do pobliskiej cerkwi, pozostali do oddalonego nieco kościoła – to pora na niedzielne nieszpory. Po modlitwie wszyscy wrócili na swoje miejsca i zabawa trwała do późnego wieczora. Trzeba się wyspać, jutro skoro świt trzeba było oporządzić bydło i udać się w pole. Dziadka rządy zakończyły się jeszcze przed wojną. Na pewno nie mógłby pełnić swej funkcji w okresie wojny, bowiem władzę we wsi wyznaczali najpierw Sowieci, potem Niemcy z Ukraińcami. Zresztą dziadek Wojciech niewiele już potem porządził, zmarł jeszcze przed wybuchem wojny. Mama opowiadała mi, że do pracy na gospodarce wstawała bardzo wcześnie, „budziła” ją zawsze mama Szczepana Walidudy – Rozalia. Gdy wychodziła ciągle mówiła: – Jaga, tylko nie zaśpij. Niekiedy zdarzało się, że waliła pięścią do okna, budziła mamę pomimo, że na dworze było jeszcze ciemno. Trzeba było wziąć krowę swoją i dziadka (teścia), pędzić na pastwisko i napaść przed dalszymi pracami w domu i zagrodzie. Wspominała, że niejednokrotnie na stojąco zasypiała przy tym pasieniu krów. Głowa leciała do przodu, a towarzyszące krowom owce pierzchały na boki. Po tej drobnej zdawałoby się robocie, trzeba było w domu coś szybko ugotować, zjeść spóźnione śniadanie i pójść w pole.
Na jesieni 1938 roku w Łosiaczu wielka tragedia. Wybuchł niesamowicie groźny pożar, który bardzo szybko rozprzestrzeniał się po zagrodach z powodu wiejącego akurat z południa porywistego wiatru. Zaczęło się, jak zwykle, bardzo niewinnie. Jedna z żydowskich gospodyń, postępując bardzo nieroztropnie, wywaliła na gnój gorący jeszcze popiół z pieca i zaczęło się. Przerażona kobieta zaczęła gasić zarodek pożaru, była jednak bezsilna, ogień momentalnie rozprzestrzeniał się na sąsiednie zagrody i parł na północ. W większości słomą kryte budynki gospodarcze i ten wiatr sprawiały, że ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie. Wszystkie niewymłócone zbiory stały w stodołach, gdyż większość gospodarzy nie posiadający młocarni czekała na pierwsze przymrozki, wtedy łatwiej jest młócić. Większość ludzi omłoty robiła cepem na klepisku, wtedy zmrożone ziarno łatwiej wyskakiwało z kłosów. Czoło olbrzymiego pożaru przesuwało się z południa na północną część wsi i szła w kierunku Mazurówki. Po pewnym czasie ogień przeniósł się na drugą stronę drogi i trawił kolejne gospodarstwa. Ludzie pomagali sobie nawzajem, przybyli ochotnicy z innych miejscowości, niektórzy z ciekawości, inni z chęcią pomocy, bowiem mieszkali tutaj ich najbliżsi krewni. Z każdą chwilą rosło niebezpieczeństwo dotarcia pożaru do naszego domu. Doskonale pamiętam, jak rodzice wynosili przed nasz dom skrzynie z domowego wyposażenia – naczynia, ubrania i inne, co wartościowsze, rzeczy. Dom po domie, stajnia po stajni, wszystko po kolei momentalnie się paliło. Spaleniu uległy gospodarstwo mojej cioci i wspomnianego wcześniej Szczepana Walidudy. Dzisiaj już nie pamiętam, w którym miejscu mieszkała gospodyni, która ten ogień wznieciła, jedno jest pewne, że zaczęło się od żydowskiego gospodarstwa i na żydowskim zakończyło. Pusty plac przed zabudowaniami Pinkasa i Berki uratował zapewne nasze gospodarstwo przed spaleniem. Wieczorem, gdy wszystko dogorywało, słychać było we wsi zawodzenie, szloch kobiet i wycie uratowanych z pożogi psów. W Łosiaczu spaliły się 52 gospodarstwa, była to największa tragedia przed zbliżającą się jeszcze większą we wrześniu 1939 roku. Już w kilka dni po pożarze dobrzy ludzie, których nie dotknęła tragedia w niesamowity sposób zaczęli pomagać pozostałym. Z sąsiednich wsi zwozili wypalaną cegłę na budowy, dzielili się wszystkim, co tylko mieli. Pomagali wszyscy, sąsiad sąsiadowi, rodziny z innych wiosek. W okolicznych wsiach ludzie przyśpieszali omłoty, by gospodarze mieli czym obsiać pole. Przywozili zboże dla bydła, niekiedy nawet wozy pełne nie wymłóconych snopów. Hrabia Gołuchowski, właściciel miejscowych lasów, zarządził wycinkę drzew, by drewno z jego lasu za pół darmo przeznaczać na odbudowę spalonych gospodarstw. Hrabia miał też swoich cieśli, którzy osobom chętnych pomagali odbudowywać swoje domy. Państwo polskie też przyszło z pomocą pogorzelcom. W Warszawie uruchomiono linie kredytowe i poprzez miejscowe banki, wszyscy chętni mogli otrzymać niskooprocentowane pożyczki. Wielu ludzi skorzystało z tej formy pomocy państwa. Po jednej klęsce, zaraz we wrześniu 1939 roku przyszła następna, jeszcze gorsza i tragiczniejsza. Wspominałam o polskich Żydach i roli, jaką odegrali Niemcy i pomagający im Ukraińcy. Najgorsze dla nas dopiero miało nadejść. Któż by się spodziewał, że po 5 latach sowieckiej i niemieckiej okupacji przyjdzie jeszcze gorszy rok 1945. Z czasów dzieciństwa pamiętam wiele wydarzeń. Łosiacz to duża i rozległa wieś. Z naszej Mazurówki, aby dotrzeć do kościoła św. Antoniego Padewskiego na nieszpory, drogę krzyżową czy inne ważniejsze uroczystości kościelne, musiało się przejść przez całą wieś. Chodziło się pieszo, niekiedy na skróty, by zdążyć na wyznaczoną godzinę, bo po drodze gdzieś się zatrzymało i z zaciekawieniem obserwowało życie naszej wioski. Pewnego razu nasz sąsiad, także z Walidudów, zabrał mnie spod kościoła na rower. Było to moja pierwsza w życiu przejażdżka takim wehikułem. Radości i opowiadania rówieśnikom było co niemiara. Koleżanek nie miałam zbyt wiele, takie były czasy, że do szkoły powszechnej niewiele uczęszczałam, to tam najwięcej ma się koleżanek i kolegów. Chodziłam może przez rok do ruskiej szkoły. Uczyła nas, oczywiście, Rosjanka i – jakby inaczej – w ich ojczystym języku. Potem, kiedy wkroczyli Niemcy, uczono nas po ukraińsku i godzinę po polsku. Rodziców nie obchodziło, czy uczę się obcego języka. Dziecko – tłumaczyli, ty musisz uczyć się i czytać po polsku. Wielki mętlik był w głowie małego dziecka, w szkole po rusku lub ukraińsku, w domu po polsku. Miałam też w domu „Elementarz” do nauki naszej ojczystej mowy i tak przebiegała edukacja. Pod koniec wojny nauki w szkole praktycznie nie było. Edukację kończyłam dopiero tutaj, na Ziemiach Zachodnich. Był koniec lutego 1945 roku, zima powoli ustępowała. Gdzieniegdzie od północnej strony leżały skrawki śniegu, lekki mróz na razie nie zelżał. Do Łosiacza zbliżał się front. O bieżących wydarzeniach we wsi łosiaczanie najczęściej rozprawiali po mszy świętej w kościele jako, że droga powrotna na Mazurówkę była dość długa, to zawsze było sporo czasu na omówienie wielu palących problemów. Pewnego dnia tato wracając z kościoła razem z wujkiem Antonim, słysząc w oddali odgłosy zbliżającego się frontu, postanowili, że mnie, mamę i ciocię Anastazję z moją kuzynką Bronią wyślą do wujka, który ożenił się w pobliskiej Tarnawce. Doszli do wniosku, że główna linia frontu przebiegać będzie przez Łosiacz, albowiem Niemcy już od dłuższego czasu przygotowywali różnorodne formy umocnień w postaci wałów i okopów. Wynikało z tego, że tutaj będą się zaciekle bronić przed czerwonoarmistami. Idąc tym tokiem rozumowania Niemców, obaj postanowili nie narażać swoich rodzin i wywieźć nas w bezpieczne miejsce. Tymczasem stało się zgoła inaczej. Zwiad sowiecki dostrzegł te umocnienia i następstwem tego lub innych zdarzeń, główna linia frontu przeszła polami obok Łosiacza w kierunku Kociubińce – Czarnokoniecka Wola – Tarnawka. Z niewielkimi tobołami zostaliśmy wozem przewiezieni do wujka do Tarnawki. Mama miała powrócić do domu, by ewentualnie pomóc ojcu w przypadku jakiegoś zagrożenia domu, czy całego gospodarstwa. Wracając została jednak zawrócona przez sąsiadkę, ciągnącą ze sobą krowę i uciekającą właśnie w kierunki Tarnawki. – Jaga, tam nie chodź, widzisz cześć zabudowań we wsi już się pali, strzelanina, wokoło pełno ruskich. Mama powróciła do Tarnawki ,ale dom wujka wypełniony był już wieloma uciekinierami, takimi jak my. Strzelanina wzmagała się, linia frontu przesuwała się w naszym kierunku. Za namową wujka wszyscy ludzie pochowali się w piwnicy pod oborą. Walki we wsi rozgorzały na dobre. Jeden z pocisków zapalających trafił w oborę nad nami, natychmiast zapalił się słomiany dach. Z każdej strony dochodziły do nas strzały, gwizd kul, huk rozrywających się granatów i pocisków. Zewsząd, jakby z każdej strony tylko okrzyki – Huurrraaa, huurrraaa! Dla jedenastoletniej dziewczynki było to niesamowicie stresujące przeżycie. Zrobiło się duszno, dym dusił gardło, łzawiły oczy, trzeba było z piwnicy jak najszybciej uciekać. Ludzie na oślep wyskakiwali na zewnątrz, przewracając jeden drugiego, o mało co nie zostałam stratowana. Wujek Marcin zaczął przeprowadzać nas przez ogrody i płoty jak najdalej od ognia i toczących się walk. Obdarta na płotach, ale szczęśliwa, że jeszcze żyję z tym niewielkim tłumem ludzi przebrnęliśmy z pięć gospodarstw zanim dotarliśmy do bezpiecznego, jak się nam wówczas wydawało, miejsca. Było to duże gospodarstwo, budynki kryte blachą i dachówką. Skierowaliśmy się w stronę piwnicy do przechowywania ziemniaków. W środku to samo, co poprzednio u nas: zgiełk, wrzaski, duchota, pełno ludzi. Miejsca brak albowiem miejscowi schowali tutaj cały swój dobytek, naczynia, szkło, obrazy, kilimy. Powtórnie trafiliśmy w samo centrum walki cofających się wojsk niemieckich. Z jednej strony Niemcy, po drugiej Sowieci i zewsząd powtarzający się okrzyk – Huurrraaa, huurrraaa! W tym zgiełku nie szło wejść do środka piwnicy. Niepełnosprawny syn gospodarzy nagle wyskoczył z ziemianki i widząc palącą się stajnię, pobiegł wypuszczać krowy i konie. Gdy po pewnym czasie powrócił, dla niego także nie było już miejsca w piwnicy. W tym momencie zaklął siarczyście, a przestraszeni ludzie momentalnie cofnęli się w głąb i wejście opustoszało, miejsce znalazło się także dla nas. Niedługo jednak szło wytrzymać w tak zatłoczonym dole. Gryzący dym z palących się zabudowań gospodarczych spowodował kolejną naszą ucieczkę. Wujek idąc ulicą, skierował nas na przeciwną stronę głównej drogi. Tam, niestety, wpadliśmy na oddział niemiecki. Mężczyzn oddzielono od kobiet, skierowano ich do stodoły – nas do pobliskiego domu. Sądziliśmy, że to już koniec z chłopami, że Niemcy wypełnioną mężczyznami stodołę podpalą, nie uczynili jednak tego. Pamiętam, że o mały włos życia nie postradała córka ciotki Anastazji, moja kuzynka Bronia. W ciągu całej naszej ucieczki ciocia trzymała Bronię na rękach. W pewnym momencie ktoś zauważył, że Bronia w tym dymie i smrodzie straciła oddech, stała się cała sina. Cudem z pomocą wujka Marcina i innych kobiet udało się ją uratować i Bronia cało wyszła z tej opresji. Dzisiaj wielokrotnie wspominam tamtą chwilę mówiąc Broni, że dostała od Boga drugie życie. Niebawem wszystko ucichło, walki przeniosły się za wieś, Ruscy dalej pognali za Niemcami. W takich oto warunkach przyszło wyzwolenie, zaczęliśmy myśleć o powrocie do domu. W obawie przed banderowcami, baliśmy się wracać do Łosiacza przez Dawidkowce, szliśmy na skróty polami. Ciągle wracała myśl, co w domu, co z ojcem? W drodze powrotnej znowu musieliśmy się chować po zaroślach, nadleciał samolot. Sądziliśmy, że na tym pustym o tej porze roku polu zostaniemy niebawem ostrzelani. Kątem oka zauważyłam za skrzydłem samolotu olbrzymią czerwoną gwiazdę, potem z samolotu poleciało na nas tysiące ulotek pisanych w języku rosyjskim. Co w nich szczegółowo było napisane, już dzisiaj nie pamiętam, wiem tylko, że ta komunistyczna propagandowa ulotka zaczynała się słowami „Polacy! Dzień wyzwolenia już blisko. Nie ma chwili do stracenia”.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI
Materiał wyborczy KWW Krzysztofa Grabowieckiego
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI

Sądziliśmy, że na tym pustym o tej porze roku polu zostaniemy niebawem ostrzelani. Kątem oka zauważyłam za skrzydłem samolotu olbrzymią czerwoną gwiazdę, potem z samolotu poleciało na nas tysiące ulotek pisanych w języku rosyjskim. Co w nich szczegółowo było napisane, już dzisiaj nie pamiętam, wiem tylko, że ta komunistyczna propagandowa ulotka zaczynała się słowami „Polacy! Dzień wyzwolenia już blisko. Nie ma chwili do stracenia”. Po drodze do domu wstąpiliśmy jeszcze do ciotki Anastazji, a tam zamiast ruskich – Niemcy. Jeden z żołdaków wrzasnął: Raus!, wypędzili nas. – To mój dom, ja tu mieszkam – nieśmiało odezwała się ciotka. – Raus! Cóż, zbieramy się do nas, na Mazurówkę. U nas to samo, ojca nie ma, w domu Niemcy. Obok naszego domu w niewielkim sadzie tato miał zagrodę pszczelą. Bardzo głodni Niemcy powyciągali ramki z uli i jedzą nasz miód, wszystko przy tym niszcząc. Z naszego domu także zostaliśmy wszyscy wypędzeni. Spotkaliśmy naszą sąsiadkę Magdę, która zabrała nas do siebie, opowiadając po drodze, że wszyscy mężczyźni ukryci są w zamaskowanej piwnicy przy stodole. W domu u Magdy także sporo ludzi, lecz nie to w tym momencie dla mnie było najważniejsze. Z bardzo bliska napatrzyłam się po raz pierwszy w życiu, jak straszliwa jest śmierć, tą którą oglądałam – śmierć na wojnie. Pola, ulice i podwórka zasłane były trupami żołnierzy sowieckich i niemieckich. Swoich Sowieci zaczęli zabierać dopiero po jakimś czasie, niektórych Niemców musieli pochować mieszkańcy Łosiacza, aczkolwiek trzeba przyznać, że szybko zbierali swoich, gdy tylko nadarzała się okazja. Całe szczęście dla nas, że było jeszcze zimno i trupy szybko nie ulegały rozkładowi. Strach pomyśleć, co by się działo latem. Okrążonym w Łosiaczu Niemcom nagle zachciało się chleba. Gdy zobaczyli w domach gospodarzy piece chlebowe, postanowili skorzystać z okazji zaspokojenia głodu. Zaczepili akurat przechodzącą przez plac moją mamę i zaprowadzili ją do sąsiedniej zagrody, gdzie zmuszone w ten sam sposób dwie inne kobiety czyniły już przygotowania do wypieku, rozczyniając mąkę. Ostrzegły mamę, by czasami nie próbowała uciekać, gdyż bezwzględni hitlerowcy zagrozili każdej zastrzeleniem. Mama wyszła z wiadrem po wodę do pobliskiej studni i gdy jeszcze dodatkowo zobaczyła leżącą obok niej uciętą głowę żołnierza, ze strachu nie bacząc na grożące niebezpieczeństwo, przybiegła do nas do sąsiadki Magdy. Gdyby piekła chleb i tam została zapewne nic by się jej nie stało, lecz ta ucięta głowa nie dawała jej spokoju. Mama wielokrotnie o tym zajściu opowiadała. Gdy front się oddalił, oswobodzono Borszczów i Czortków, życie w Łosiaczu powoli wracało do normy, ale spokoju nie zaznaliśmy. Ojca i wszystkich innych zdolnych do służby wojskowej mężczyzn w wieku 18-50 lat, Sowieci zabrali do wojska. Punktem zbornym była Skała Podolska. Tam pieszo przeszli przez Zbrucz, załadowano ich na „szerokie tory” i powieziono na szybkie wojskowe przeszkolenie. Ojca zobaczyłam dopiero po zakończeniu wojny na tzw. Ziemiach Zachodnich. Po przejściu frontu zaczęły się na borszczowskim Podolu banderowskie mordy. Przybiegł kiedyś jakiś zadyszany osobnik ze wsi Grabowce i wrzeszczy na całą wieś – Ludzie, ludzie u nas już palą i morduje ukraińska banda. Słychać było krzyki, wycie psów, ukazała się łuna pożarów. Będący zapewne członkiem podziemnej komórki Armii Krajowej bądź innej tajnej organizacji, młody nasz organista Gerega zwołuje ludzi. Namawia: organizujmy się, brońmy się przed banderowcami. Zaczęła się we wsi tworzyć jako taka samoobrona. Banderowcy dokładnie wiedzieli, kim jest organista Gerega i co planuje dokonać. Pewnej letniej nocy 1944 roku, uzbrojona ukraińska banda napada na jego rodzinny dom. Nie zastając poszukiwanego w środku, zagrodę podpalają. Młody Gerega przez okienko na strychu domu zdążył uciec z chaty i ukrył się na rosnącym tuż obok domu olbrzymim drzewie, chowając się wśród gęstych liści i gałęzi. Dom płonął, banderowcy wkoło latali szukając go, a on siedział nad nimi na wspomnianym drzewie. Rodzinę organisty tym razem oszczędzono, szukali przede wszystkim za organistą. Rzeczywiście, istniała pilna potrzeba zorganizowania się, stworzenia samoobrony przed banderowcami. Kto miał to jednak uczynić – kobiety? Prawie wszyscy mężczyźni ze wsi zostali zabrani na tę straszliwą wojnę. Tato pisał do nas: Wojna się kończy, my już pod Berlinem, niebawem wracamy, pozostańcie w Łosiaczu, nigdzie nie uciekajcie. Tak do mamy pisał tato nic nie wiedząc o banderowcach, ba, nawet nie podejrzewając Ukraińców o mordowanie niewinnej polskiej ludności. Nie wiedział też, że u mamy trwała rozterka myślowa, pozostać – jak pisał ojciec, czy powoli pakować się i wyjeżdżać na Zachód. Pewnej nocy obudził wszystkich domowników huk i turkot jadących kamienistą drogą furmanek. Okazało się, że głównym naszym traktem przemieszczała się ukraińska sotnia. W chwilę potem banderowcy stukali do drzwi chałup i bez pardonu wchodzili do środka. Na własne oczy widziałam, jak uzbrojeni po zęby ludzie w wysokich baranich czapach chodzili po całej wsi. Od razu pomyśleliśmy, że niebawem zaczną wszystkich mieszkańców – Polaków mordować. Przy okazji banderowcy chcieli żywcem złapać młodego Geregę. Po ostatniej napaści na jego rodzinny dom, organista przeniósł się do tzw. organistówki sądząc, że w murowanym domu będzie miał lepsze schronienie i w razie napaści będzie mógł się w nim bronić przed banderowcami. W międzyczasie napadli na dom naszego sąsiada Kuki. Gospodarz domu, żołnierz Wojska Polskiego, przedwcześnie powrócił z frontu, gdyż ciężko ranny zwolniony został z dalszej służby wojskowej. Banderowcy doskonale wiedzieli, kim był Kuka i co wcześnie robił. Potwornie bito żołnierza, żądając oddania polskiego munduru i broni, którą jakoby ten posiadał po powrocie z wojny. Przestraszona czteroletnia córka Kuki tak mocno płakała i wrzeszczała wniebogłosy, że banderowcy tylko straszliwie go pobili, nic w zamian nie zabierając i darowali mu życie. Od tamtej pamiętnej nocy żona Kuki spała u znajomej Ukrainki, dwaj ich synowie w naszym domu, jednakże do pewnego czasu. Tej samej nocy kolbami karabinów zastukali do naszych drzwi, otworzyła mama. Do izby weszło pięciu drągali i od drzwi już mówią, że będą tu stacjonować. Niebawem do chałupy wszedł zapewne ich dowódca mówiąc do mamy: – Masz im dać dobrze zjeść i będą u ciebie nocować. Mama z ledwością wykrztusiła: – Co mam to dam, jest trochę mleka, chleb. – Dobrze, dawaj bo wszyscy głodni. Wszyscy wstali i chóralnie odśpiewali „Szcze umerła Ukraina”. Zapamiętałam to do końca życia. Starszyna poszedł, oni zjedli trochę chleba, popili mlekiem, poukładali się pokotem na podłodze i zasypiali. Przed snem zażądali jeszcze, by nikt z domowników nie opuszczał domu. Rano mama musiała iść po wodę do tej pamiętnej studni, nadeszła też sąsiadka Magda, to mogły chwilę porozmawiać. – Słuchaj, pełno ich w całej wsi, stacjonują prawie w każdym domu, nie wiemy, co będzie dalej. Kazali mamie ugotować dla nich smaczny obiad, rozmawiają po ukraińsku i obserwują, co my robimy. Po południu zrobili w Łosiaczu wielki mityng. Zegnali wszystkich mieszkańców na plac koło Silrady, skrzyżowanie drogi koło Walidudów jak to się wtedy u nas mówiło, w Rynku. Przewodniczącym Silrady był wówczas Ukrainiec wyznaczony przez sowiecką władzę. Podobno bez jego zgody, banderowcy nie mieli prawa tknąć polskich mieszkańców takiej miejscowości, wieś nie mogła być wymordowana, a dobytek spalony. Tenże człowiek, nazwiska którego już nie pamiętam, stawał zawsze w naszej obronie, w obronie Polaków przed Ukraińcami. Jego żona była polskiego pochodzenia, ale nie wiedzieli o tym banderowcy. Na plac spędzili wszystkich, stary czy młody, chory czy zdrowy. Mama prosiła „naszych” Ukraińców, aby ją zostawili w domu. – Mam dużo roboty, sieczki trzeba narżnąć, koniom i krowom jeść dawać pora. – Możesz zostać, ale nie wolno ci się z nikim kontaktować. Na placu powiedzieli to samo, zabroniono wszystkim jakichkolwiek kontaktów pomiędzy sobą, nie wolno było opuszczać swoich zagród. Gdy potwierdzono brak na wiecu Geregi wszyscy pognali pod kościół szukać organisty. Otoczyli budynek organistówki, wybuchła strzelanina. Najpierw zastrzelono ojca organisty, niebawem śmiertelnie postrzelili jego matkę. Do broniącego się Geregi wysłano sąsiada Ukraińca z ultimatum, by się poddał. Gdy odpowiedź była negatywna, bo innej spodziewać się nie mogli, nie mając innego wyjścia zaczęli ukradkiem znosić pod organistówkę snopy i wiązki słomy. Zaczęli obstawiać tym dom, by wykurzyć z niego Geregę. Wszystko podpalili, zajęły się drewniane belki domu, dach zaczął płonąć, co zmusiło organistę do ucieczki, złapali go. Męczyli go okrutnie, żywcem zdzierali skórę i posypywali solą. Zabrali go do jednej z zagród w środku wsi, stosując w dalszym ciągu wymyślne tortury. Następnie wywlekli go do lasu i tam skończył się żywot odważnego i mężnego naszego organisty z Łosiacza. Jak podają źródła pisane, prawdopodobnie było to 25 października 1944 roku, bowiem tego dnia banderowcy zamordowali 4-osobową rodzinę, a ich dom spalili. Po wojnie mój tato próbował dowiedzieć się czegoś więcej od gospodarza domu, w którym męczono młodego Geregę. Niczego się jednak nie dowiedział, gdyż mieszkańcy nie mieli odwagi o tym opowiadać. Rzeczywiście jak to było na tym miejscu, pozostanie na zawsze wielką tajemnicą, gdyż wszyscy świadkowie tej ponurej zbrodni prawdopodobnie już nie żyją. Ukraiński wójt zawzięcie bronił nas i nie zezwalał na spalenie naszej rodzinnej wsi. Mama z wujenką zawsze chodziły wokół domu i pilnowały obejścia. Mnie i kuzynkę zaprowadzano każdego wieczoru do znajomej ukraińskiej rodziny, gdzie noc spędzałyśmy na zapiecku. Do domu wracałyśmy obie rano, wiadomo mordy i napady były zazwyczaj w porze nocnej.

Mama z wujenką zawsze chodziły wokół domu i pilnowały obejścia. Mnie i kuzynkę zaprowadzano każdego wieczoru do znajomej ukraińskiej rodziny, gdzie spędzałyśmy noc na zapiecku. Obie do domu wracałyśmy rano, wiadomo mordy i napady były zazwyczaj w porze nocnej. Nasz ukraiński hołowa ciągle mawiał do banderowców: – Zabijcie najpierw mnie, potem bierzcie się za Polaków, to nas ratowało przed najgorszym, ale do czasu. Pewnej nocy, właściwie o poranku, kiedy mama wstała oporządzić bydło w oborze, zauważyła przybitą na bramie naszej zagrody kartkę z napisem: „Polacy uciekajcie, tej nocy na pewno przyjdą po was, chcą was zamordować”. Taki skrawek bardzo ważnej informacji wisiał na bramie każdego polskiego domu, jak się później dowiedzieliśmy, kartki te cichcem w nocy porozwieszał nasz ukraiński hołowa. Jeszcze tego samego dnia olbrzymi tabor złożony z furmanek wyruszył z Łosiacza w stronę Skały Podolskiej. My także załadowaliśmy na wóz najcenniejsze rzeczy i ruszyliśmy z nimi. Wierzono, że wszystko się uspokoi i niebawem wrócimy na swoje. Nikomu nawet do głowy nie przyszło, że dla niektórych to pożegnanie z rodzinną wsią, ojczystym domem raz na zawsze. Dla mieszkańców co było na wschodzie najcenniejsze – kilimy, kożuchy, pięknie zdobione ręcznie naczynia, pamiątkowe obrazy, w kufrach wędzona kiełbasa, boczek i słonina. To, co teraz nadawało się do jedzenia, niebawem, gdy zrobiło się cieplej uległo zepsuciu. Połowę tych zapasów zmuszeni byliśmy wyrzucić. Wszyscy, którzy zrozumieli przesłanie hołowy o natychmiastowej ucieczce i dbali o swoje bezpieczeństwo jeszcze tego samego dnia wyjeżdżali do Skały. Był początek zimnej wiosny 1945 roku, zamieszkaliśmy w pożydowskich domach, w których brakowało drzwi, okien, przede wszystkim szyb w oknach. W naszym jednym pomieszczeniu spały 4 rodziny, drugie załadowane było tym, co przywieźliśmy z Łosiacza. Nie pamiętam, gdzie na co dzień stał nasz koń, ale krasulę trzymaliśmy w piwnicy domu. Największym problemem było wyprowadzenie i wprowadzenie potem po stromym zejściu do piwnicy naszej żywicielki. Z pomocą pozostałych domowników, nie tylko z naszą, ale z innymi także jakoś sobie radziliśmy. Pasłam ją na łączce koło polowego lotniska w Skale Podolskiej. W tamtych czasach imponowała mi odważna mama. Nie bacząc na mordy banderowców wracała do wsi, pracowała w polu, przygotowywała rolę pod zasiew i inne uprawy. Ciągle jednak rozmyślała – wyjeżdżać czy pozostać, jak prosił ojciec. Jeden transport na Zachód już wyjechał, by wyjechać następnym trzeba było zapisać się w urzędzie i czekać na swoją kolejkę. Po raz kolejny pojechała do wsi, chcąc zabronować pole, robota szła wolno, ani się obejrzała nadszedł wieczór. Strach było wieczorem wracać do miasteczka ze względu na Ukraińców. Spotkała sąsiadkę, która także postanowiła zanocować w Łosiaczu. Razem udały się do znajomej Ukrainki, Katarzyny Fila, prosząc o nocleg. – Czemu nie, nocujcie na strychu, miejsca jest dosyć – powiedziała Ukrainka. Obie weszły tam po drabinie, ciemno i nagle… na górze leży uzbrojony banderowiec. Nie bójcie się – mówi do nich, zabrał karabin i zszedł na dół. Mama znała go, wiedziała, z jakiej ukraińskiej rodziny pochodził. W dzień spał, w nocy chodził z innymi i mordował. Bały się zejść, jeszcze bardziej pozostać na strychu, przecież mógł powiedzieć innym, że tam nocujemy. Co robić? Przez całą noc nie zmrużyły oka, nadsłuchiwały, czy nie idą, panicznie bały się, ręce same składały się do modlitwy. Pan Bóg je wysłuchał, włos im z głowy nie spadł. Rano skoro świt przez nikogo nie zauważone powróciły do Skały. Po ogłoszeniu 9 maja 1945 roku zakończenia wojny, mama z innymi rodzinami z nami mieszkającymi postanowiła, że opuszczamy ojcowiznę w Łosiaczu i wyjeżdżamy na Zachód.
Po ogłoszeniu 9 maja 1945 roku zakończenia wojny, mama razem z rodzinami u nas mieszkającymi postanowiła, że opuszczamy ojcowiznę w Łosiaczu i wyjeżdżamy na Zachód. Ze Skały wyjechało już parę transportów ludzi z Łosiacza i kilkunastu innych miejscowości powiatu borszczowskiego, ponad 2 tysiące ludzi. 180 Polaków z Łosiacza nie wyjechało. Postanowili, że mimo wszystko pozostają. Decyzję o wyjeździe podjął także ksiądz kanonik Kazimierz Holicki, proboszcz naszej parafii od 1912 roku. „Jeśli ty płaczesz, ja mam płakać za tobą” – słowa te wypowiedział w maju 1945 roku ksiądz Kazimierz do jednej z parafianek, która płakała, że proboszcz ich zostawia i wyjeżdża. Płakało wielu ludzi, nikt nie będzie miał nam już mszy świętej odprawić. Pomimo, że był już spakowany i z niecierpliwością czekał na swój transport w Skale Podolskiej – postanowił pozostać, aby posługiwać wiernym, tym, którzy nie wyjechali. Ci, co tam pozostali z urzędu zostali obywatelami Związku Sowieckiego. Po naszym wyjeździe ludzie z całej okolicy zjeżdżali do Łosiacza, do polskiego kościoła. Inne kościoły opustoszały, bo wierni wyjechali i razem z nimi obsługujący parafie księża. Przez trzy dni koczowaliśmy na dworcu w Skale, zanim wyruszyliśmy w drogę. Nawet tutaj banderowcy próbowali napaść na nas, obronili nas żołnierze IB (Istriebitielnyj Batalion). Parę tygodni jechaliśmy na Zachód w odkrytych wagonach, tzw. lorach. Brakowało porządku, panował totalny bałagan organizacyjny, transportem kierowała bowiem sowiecka obsługa. Jak stanęliśmy na jakiejś podrzędnej stacji, to zwykle staliśmy tam dwa, trzy dni. Pociąg niekiedy zatrzymywał się w szczerym polu, wtedy ludzie zeskakiwali kosząc trawę dla bydła i koni. Prawie u celu, na stacji pod Głogówkiem, na jednym z takich postojów starszej kobiecie koło wagonu ucięło rękę. Poszła wydoić krowę do innego wagonu i gdy pod nim przechodziła, nieoczekiwanie skład pociągu ruszył i nieszczęście gotowe. Odważna staruszka wstawiła tę rękę za pazuchę, doszła do swego wagonu i zemdlała. Zobaczyli to ludzie z innych wagonów, ogólna panika i posądzenie miejscowych Niemców o bandycki napad. – Nie pojedziemy dalej! – wykrzykiwali. Ludzie postanowili wysiąść, dlaczego? – Jak pojedziemy dalej, wszystkich nas wymordują. Nie zdążyli banderowcy, zrobią to Niemcy. Tak trafiliśmy do Friedersdorfu, obecne Biedrzychowice koło Głogówka. Mieszkaliśmy w tej miejscowości ponad jeden rok. Tutaj odnalazł nas tato. Ojciec, szukając nas, przyszedł do wsi, po drodze spotkał jakiegoś człowieka ubranego na wskroś tak, jak chodzili ubrani ludzie w sąsiadującej z Łosiaczem wsi Cygany. Na Kresach każda wieś charakterystycznie ubierała się, co uwidaczniało się zwykle na jarmarkach w Borszczowie i Czortkowie, zwłaszcza na corocznych kościelnych odpustach w różnych parafiach. Zapytał krajana o nas. Gość odparł, że jest tu wielu ludzi z Łosiacza, lecz osobiście nikogo nie zna, przyprowadził jednak ojca do naszego tymczasowego domu. Tato ubrany w wojskowy mundur, całkowicie zmienił swe oblicze, nawet go nie poznałam. Mieszkaliśmy przez rok w jednym domu razem z miejscowymi Niemcami, przyjaźniąc się z nimi po pokonaniu nieufności gospodyni w stosunku do przyjezdnych Polaków. Co jakiś czas z UNRY otrzymywaliśmy paczki żywnościowe, dni mijały. Jednakże któregoś dnia we wsi pojawiła się władza, człowiek z Urzędu Repatriacyjnego z Nysy. Gość przyjechał z poleceniem, by wszyscy przyjezdni opuścili Biedrzychowice i zamieszkali w jednej ze wsi pod Otmuchowem. Po krótkim zebraniu przedstawicieli, odpowiedź była negatywna, bo ludziom podobały się Biedrzychowice. Poza tym twierdzili, że niebawem miejscowi Niemcy wyjadą i pozostawią puste gospodarstwa. Niestety, stało się zgoła inaczej. W dniu 30 czerwca 1946 roku komunistyczne władze Polski zorganizowały referendum ludowe. Karta zawierała trzy zupełnie niekontrowersyjne pytania, na które należało odpowiedzieć: tak lub nie. Czy jesteś za zniesieniem senatu, czy jesteś za utrwaleniem reform społeczno – gospodarczych, czy chcesz utrwalenia granicy zachodniej Polski na Odrze i Nysie Łużyckiej? Komunistyczne partie bloku demokratycznego wzywały, by głosować „3 x Tak”. Po ogłoszeniu wyników referendum, miejscowi Niemcy przyjęli polskie obywatelstwo i pozostali w Polsce, nam przyszło szukać nowych gospodarstw w innych wioskach. Delegacje chłopów rozjechały się po najbliższym terenie w poszukiwaniu wolnych domów, tak trafili m.in. do Kolnicy, Grodkowa, Starowic, Przylesia Dolnego, Młodoszowic, Wierzbnika. Kto znalazł coś wolnego, od razu przenosił się na swoje i tak w 1947 roku trafiliśmy do Wierzbnika. Dziesięć lat później, w czerwcu 1957 roku, wyszłam za mąż za Mariana Antoniewicza, lekarza pracującego w ośrodku zdrowia w naszej wsi. Rodzina męża w całości wywieziona była na Syberię. Cudem z niej powrócili i zamieszkali we wsi Garwół koło Wołowa. Ojca męża pochowano w okolicach Bydgoszczy, gdzie zmarł podczas transportu repatriacyjnego. Niebawem przyszło na świat troje naszych dzieci: Teresa (zmarła w 1969 roku), Marek i Jacek. Jestem niezmiernie szczęśliwa widząc dwójkę swoich wnuków i dwie wnuczki – Anię, Asię, Kamila i Michała. Wspomnieniami wracam do lat swojego dzieciństwa, do ukochanego Łosiacza. Ksiądz Kazimierz Holicki, mimo ogromnych trudności czynionych przez władzę sowiecką, pracował w Łosiaczu aż do śmierci. Zmarł 16 grudnia 1953 roku i został pochowany na miejscowym cmentarzu. Po jego śmierci do naszego kościoła zjeżdżali odprawiać msze święte księża z pobliskiego Borszczowa. Ci, którzy pozostali przy życiu, było ich niewielu, tylko ponad 100 parafian, troszczyli się o kościół we własnym zakresie. Opłacali władzom bardzo wysoki podatek za świątynię i „sami bez księdza modlili się”. Prawdopodobnie to modlenie nie podobało się jednemu z Ukraińców – mężowi Polki, który nie mógł znieść tego, że jego żona chodzi modlić się do katolickiego kościoła, zamiast jak inne wiejskie kobiety do cerkwi. Rękami pijanych miejscowych osobników doprowadził do zniszczenia kościoła, którzy wrzucili koktaile Mołotowa do wnętrza kościoła. Spaleniu uległ ołtarz i wyposażenie kościoła. Wówczas władza sowiecka zamknęła kościół orzekając, że świątynia jest „awaryjna” i zamieniono ją w magazyn maszyn rolniczych. Katolicy zmuszeni więc byli jeździć do kościoła w Borszczowie lub do parafii grekokatolickich w Łanowcach i Kolędzianach, gdzie chrzczono dzieci i zawierano śluby. Na fali „Pomarańczowej Rewolucji” na Ukrainie ludzie z Łosiacza zaczęli pisać listy do kijowskich władz z prośbą o oddanie katolickiego kościoła jej prawowitym właścicielom. Sporo czasu zajęło księdzu Józefowi Czarniakowi odnalezienie odpowiednich dokumentów poświadczających prawo parafii do utraconego przed laty majątku. Po wielu perturbacjach i życzliwości niektórych urzędników, parafia odzyskała cześć majątku, niebawem po eksmisji nieproszonego gościa odzyskano całość. W 1990 roku kościół w Łosiaczu został oddany wiernym i otwarty wiosną tegoż roku. Z tej okazji do Łosiacza po raz pierwszy z pielgrzymką pojechali dawni mieszkańcy i potomkowie ich rodzin. Wspomnieniom nie było końca. Kościół wymagał jednak dalszego remontu. Rozpoczęliśmy zbiórkę datków na dalszą renowację kościoła na naszym terenie wśród wiernych naszej obecnej parafii i w innych, gdzie mieszkają potomkowie łosiaczan. Zebrane kwoty pieniężne zawoziliśmy do Łosiacza podczas kolejnych grupowych wyjazdów. Cieszyliśmy się, widząc, jak nasza świątynia odzyskiwała blask, dbał o to ksiądz Józef Czarniak. Obok kościoła powtórnie wkopano krzyż misyjny i ustawiono piękną figurę Matki Boskiej Królowej Korony Polskiej. Przed wojną figura ta zdobiła plac przed Domem Ludowym w środku wsi. Po wojnie, gdy wszystko co polskie było przez sowiecką władzę niszczone, figurkę zdjęli z postumentu i schowali w bezpiecznym miejscu pozostali przy życiu miejscowi Polacy. Wiedzieli, że wcześniej czy później nastaną w Łosiaczu takie czasy, że figurę bez obaw o zniszczenie, będzie można wyciągnąć z ukrycia. Obecnie figurka zdobi wybrukowany dziedziniec pomiędzy plebanią a kościołem. Zresztą, nie było obecnie dla niej innego dostojniejszego miejsca, bowiem Dom Polski (Ludowy) z biegiem lat także uległ dewastacji. Obecny miejscowy proboszcz ciekawie wkomponował tą figurkę w otoczenie kościoła, ustawiając ją w symbolicznym sercu, dając jedną połowę dla tych, co przed laty wyjechali, drugą tym, co na zawsze pozostali. Ksiądz opowiada, że tu taka tradycja, gdy ukraińska Młoda Para przejeżdża obok naszego kościoła, wstępuje do niego, pomodli się i jedzie dalej do swojej cerkwi. Liczne wyjazdy do Łosiacza i Borszczowa wzmogły potrzebę nawiązania oficjalnych kontaktów z tamtejszymi władzami. Dzięki mojemu synowi Markowi, burmistrzowi Grodkowa, umowa o nawiązaniu takich kontaktów została podpisana. W 2008 roku w Borszczowie przebywała delegacja z Gminy Grodków. W piątek 13 czerwca, nastąpiło podpisanie aktu partnerstwa. Ze strony Grodkowa swój podpis złożył burmistrz Grodkowa Marek Antoniewicz, a ze strony Borszczowa – mer Iwan Baszniak. Wydarzeniu temu nadano bardzo uroczysty charakter. Główne uroczystości odbyły się w szkole muzycznej. Uroczyste złożenie podpisów pod dokumentem nastąpiło w obecności Radnych Rady Miejskiej w Borszczowie oraz mieszkańców. Stronę polską reprezentowali ponadto przewodniczący Rady Miejskiej Pan Karol Grzybowski, zastępca przewodniczącego Komisji Przestrzegania Prawa, Ochrony Środowiska i Rolnictwa Pan Dariusz Gajewski oraz Sekretarz gminy Andrzej Romian. Gośćmi honorowymi uroczystości byli również przedstawiciele miasta partnerskiego z Beckum, na czele z Przewodniczącym Stowarzyszenia Współpracy pomiędzy miastami Grodków – Beckum Panem Erwinem Saudlau. Uroczystość podpisania umowy uświetnił swoim występem chór Grodkovia pod dyrekcją Pani Marzeny Rosińskiej. Następnie zagrał i zaśpiewał ludowy zespół z Borszczowa. Uroczystość zakończyła się wspólnym wykonaniem pieśni ”Hej, Sokoły!”. Są już wymierne efekty tej współpracy, jeździmy tam i do nas przyjeżdżają nowi ludzie, utrzymują kontakty indywidualne i między rodzinami. W tworzeniu nowych partnerskich kontaktów nie przeszkadza nam nawet ekspansja prorosyjskich separatystów na wschodzie Ukrainy. Więzi naszej dawnej parafii z rodakami na pięknej ziemi grodkowskiej jeszcze bardziej mogą się pogłębiać poprzez wymianę młodzieży, dzięki kontaktom nawiązanym przez samorządy Borszczowa i Grodkowa. 70 lat minęło od naszego wyjazdu z Łosiacza na Ziemie Zachodnie, powtórnie pojechaliśmy na gościnną, ukraińską już ziemię.

Wspomnień wysłuchał: Eugeniusz Szewczuk

Reklama
Materiał wyborczy KWW Krzysztofa Grabowieckiego
Materiał wyborczy KOALICYJNY KOMITET WYBORCZY KOALICJA OBYWATELSKA
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI