Józef Bernat – Moje Kresy

5
Reklama

 Kołobrzeg 1945 r.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

W dawnym powiecie skałackim województwa tarnopolskiego,12 km na południe od Skałatu i 23 km na wschód od sławnej Trembowli, na zboczu jaru Gniły, leży miasteczko Grzymałów. Historia miasteczka jest szeroko znana, bowiem od końca XVI w. Grzymałów należał do rodu Ludzickich herbu Grzymała. Oni to wznieśli tam pierwszy zamek obronny, otoczony fosą i wałami. Zamek leżący na „tatarskim szlaku” był wielokrotnie oblegany przez Kozaków i Tatarów. Nadwyrężone mury wzmocnił kolejny właściciel, Adam Mikołaj Sieniawski, hetman wielki koronny, który w 1726r. ufundował tu parafię rzymsko-katolicką. Następnie Grzymałów należał do Czartoryskich i Lubomirskich. W 1831r. Grzymałów kupił na licytacji Antym Nikorowicz. Jego córka wyszła za mąż za Leonarda hr. Pinińskiego, który osiadł na stałe w miasteczku i zasłynął jako postępowy, wzorowy gospodarz. Zbudował pierwszy we Wschodniej Galicji młyn parowy. Założył też obszerny park angielski, gustownie i starannie utrzymany. Ostatnimi przed II wojną światową dziedzicami byli Wolańscy. Już we wrześniu 1939r. całe urządzenie zamku i niemal wszystkie zbiory zostały rozkradzione. Mury nietknięte stały do 1944r. Po wojnie, przerobiony na pałac, zamek został zburzony do fundamentów. Z uzyskanego w ten sposób materiału zbudowano drogę z Grzymałowa do Trembowli, tak jakby w pobliżu nie było innego materiału na drogi. Przetrwał jedynie piękny park z okazami starodrzewu, zamieniony na ogród publiczny. Aleja wiekowych lip, pamiętająca jeszcze czasy hetmana Sieniawskiego. Z zabudowań zamkowych pozostała w parku oficyna oraz pomnik – kolumna (bez inskrypcji). Umieszczona na bramie tablica informuje, że park został założony w I połowie XIX w. Na przeciw bramy parku przetrwał pomnik Adama Mickiewicza, usypany z głazów w setną rocznicę jego śmierci. Rośnie przy nim drzewo zasadzone w 1898r. Kościół parafialny p.w. Trójcy Świętej w czasach radzieckich wysadzono w powietrze, około 1968 roku. Jedynym znaczącym zabytkiem Grzymałowa, ocalałym częściowo z czasów dewastacji, jest synagoga z XVIII w. Rzymskokatolicki cmentarz parafialny pozbawiony jest ogrodzenia i jakiejkolwiek ochrony. Obecnie stanowi miejsce wypasu krów i zabaw dzieci. Wśród zgliszcz i zarośli walają się szczątki rozbitych nagrobków m.in. hrabiów Pinińskich, właścicieli Grzymałowa. Błądzi się po tej pięknej niegdyś nekropolii jak po antycznych ruinach. Piękna to ziemia, gdyż tędy przebiegają Młodobory, zwane także Tołtrami, najwyżej na Podolu wzniesione pasmo wzgórz, biorące swój początek w okolicach Załoziec i Podkamienia, biegną w kierunku południowo-wschodnim na Zbaraż, zbaczając na wschód od Skałatu i Grzymałowa pod Kręciłowem, wkraczając na Podole rosyjskie, przewinięte w tym miejscu malowniczym jarem rzeki Zbrucz. W dalszym ciągu sięgają poza Dniestr, znikając w stepach bezarabskich po rumuńskiej stronie. Jest to najpiękniejsza cześć Podola i nosi nazwę – Szwajcarii Podolskiej. Z grzbietów dziwacznych kształtach, z daleka podobne do ruin starych zamczysk. Są to rafy muszlowe. W tak oto pięknym krajobrazie,7 lipca 1925 roku, opodal Grzymałowa, we wsi Podlesie, urodził się Józef Bernat, syn Stanisława (ur. w 1889r.) i Anny zd. Suseł, późniejszy żołnierz I Armii Ludowego Wojska Polskiego, uczestnik walk o Wał Pomorski, Kołobrzeg i Berlin. Swoich dziadków i babcie niewiele pamięta, bowiem gdy się urodził już nie żyli. Przypomina sobie jedynie ten moment, gdy z matką odwiedzali grób dziadka Macieja w Grzymałowie i utkwiła mu w pamięci wysoka sosna, rosnąca obok grobu. Babcia Apolonia zmarła wcześniej niż dziadek. Odwiedzał też groby rodziców mamy, czyli babci Anastazji i dziadka Szczepana. Tato był dwukrotnie żonaty. Z pierwszego małżeństwa w 1911r. urodził się syn Marian Bernat. Po tragicznej śmierci żony w 1914r. w Podlesiu na początku I wojny światowej, ojciec Józefa – Stanisław, szukając zapomnienia, opuścił rodzinne strony i wyjechał za chlebem do Ameryki. Był niezwykłym samoukiem – wspomina Józef. Pisać nie potrafił, jedynie umiał się podpisać. Za to biegle znał się na rachunkach, żaden Żyd w Grzymałowie nie potrafił go oszukać. Przed II wojną światową w Grzymałowie mieszkało 1550 Żydów, w połowie 1941r. – 2200. 6 lipca 1941r. rozpoczyna się okupacja niemiecka, następnie powstaje Judenrat, czyli Żydowska Rada Starszych. Dla Żydów rola, jaką przywódcy żydowscy odegrali w unicestwieniu własnego narodu, stanowi niewątpliwie najczarniejszy rozdział całej tej ponurej historii. Już 15 lipca miejscowi nacjonaliści ukraińscy rozpoczęli pogrom. W ciągu dwóch pierwszych dni zginęło 450 Żydów. W październiku 1942r. naziści wywieźli część z nich do obozu zagłady w Bełżcu. Pozostałych przewieziono do Skałatu, około 300 zamknięto w obozie w Grzymałowie. Obóz znajdował się przy grzymałowskim rynku, w budynku szkolnym. Później go zlikwidowano, transportując ich do innych obozów. Ocalało około 300 ludzi pochodzenia żydowskiego. – Ojciec po powrocie z Ameryki powtórnie ożenił się, tym razem z moją matką Anną, w 1921 roku. – opowiada pan Józef. – W grudniu 1922r. urodził się mój brat Wiktor, ja w 1925r. Ojciec kupił gospodarstwo i młodzi małżonkowie zaczęli gospodarzyć na swoim. Po mnie urodziła się jeszcze siostra Janina, późniejsza pani Hawryluk, wychodząc za mąż za Stanisława. Urodziło się im dwoje dzieci: Józef i Iwona. Po Janinie urodziła się Kazimiera. Potem wyszła za mąż za Jerzego Grabowskiego. Mieli dwoje dzieci – Henryka, mieszkającego w Grodkowie i Jolantę – w Nysie. Rodziny taty i mamy były też dość duże. Starszym bratem taty był Michał Bernat, który zmarł jeszcze na Wschodzie, zaś młodszą siostrą była Łucja. Ciocia Lucia, jak ją zwaliśmy, po mężu Białowąs, wychowała dwoje dzieci – Karolinę i Jana. Gdy zmarł jej pierwszy mąż, powtórnie wyszła za mąż za Adama Walczaka, z którym wychowała jeszcze troje dzieci – Stanisława, Marię (zginęła tragicznie w wypadku pod Strzelinem) i Adama. Ten ostatni ma dwie córki. Moja mama Anna miała starszą siostrę Helenę. Ciocię Helenę doskonale pamiętam – była już wówczas wdową, gdyż jej mąż zginął na froncie podczas I wojny światowej. Ciocia Helena wychowała dwie córki. Młodszym bratem mamy był wujek Franciszek Suseł. Córka wujka Franka, Janina Zatylny, mieszka obecnie w Wojnowicach k. Głubczyc. Chrzest mój odbył się w niedzielę 5 sierpnia 1025r. w święto Matki Boskiej Śnieżnej w kościele parafialnym Trójcy Świętej w Grzymałowie. Chrzestnego nie pamiętam, chrzestną była ciocia Łucja Walczak. Dziecinna beztroska skończyła się we wrześniu 1932r., wtedy bowiem rodzice posłali mnie do szkoły powszechnej w Drzymałowie. W pierwszej i drugiej klasie uczyliśmy się na popołudniowej zmianie. Nasza szkoła była dużo starsza od budynku szkolnego dziewcząt, które uczyły się oddzielnie. Nasza pobudowana była jeszcze za czasów austriackich. Było w niej tylko 5 pomieszczeń. Natomiast szkoła dziewcząt była duża i okazała, zbudowana z czerwonej cegły. Ówczesnym dyrektorem szkoły był pan Dutkowski. Wychowawcą od klasy III do VII był pan Jan Dmytruk, który po wojnie zamieszkał w Strzelcach Opolskich. Ponadto uczyli mnie jeszcze panowie Dyjanowski i Czesławski, którzy byli oficerami Wojska Polskiego. Prawdopodobnie obaj zostali wywiezieni i zginęli w Katyniu. Żony i rodziny obu oficerów wywieziono na Sybir. Uczyła nas też pewna młoda nauczycielka, nazwiska już nie pamiętam. Uczyła krótko, bo strasznie dokuczaliśmy jej na lekcjach. Z tego powodu przez nas ciągle płakała. Urwisy byliśmy w szkole i tyle. W 1936r.w III klasie szkoły powszechnej przyjąłem sakrament Pierwszej Komunii Świętej w parafialnym kościele Św. Trójcy w Grzymałowie. Religii uczyli nas księża – katecheci. W naszej parafii było trzech księży. Proboszczem był ks. kanonik Jan Kruczkiewicz i dwóch wikariuszy, ks. Iwanicki i ks. Iwańczuk. Jeden z nich po wojnie był proboszczem parafii w Czarnym Lesie. Do I Komunii Św. przystąpiło wtedy 50-60 dzieci z całej parafii grzymałowskiej: z Eleonorówki, Mazurówki, Podlesia, Hlibowa, Leżanówki i Grzymałowa. Parafia Grzymałów leżała na terenie gminy Grzymałów, dawnej gminy wiejskiej w powiecie sałackim woj. tarnopolskiego II Rzeczypospolitej. Siedzibą gminy było miasto Grzymałów, które stanowiło odrębną gminę miejską (podczas okupacji 1941-44 pozbawiony praw miejskich i włączony do gminy). Gminę utworzono 1 sierpnia 1934r. w ramach reformy, na podstawie ustawy scaleniowej z dotychczasowych gmin wiejskich; Bilitówka, Bucyki, Eleonorówka, Hlibów, Leżanówka, Poznanka Gniła i Poznanka Hetmańska. Podczas okupacji cześć gminy Grzymałów (Poznanka Gniła i Poznanka Hetmańska) przyłączono do nowej gminy Sorocko. Do gminy Grzymałów dołączono wówczas pozbawiony praw miejskich Grzymałów. W VI klasie przez jeden rok szkolny siedziałem w jednej ławce z Żydem. Nazywał się Całat. Ponadto do jednej klasy chodził ze mną Zbysiu Gumienny i Władziu Balida z Mazurówki, który niedawno zmarł i pochowany jest na cmentarzu w Kietrzu. Duża ilość kresowian z naszych stron mieszka w pobliżu Głubczyc. Wybuchła wojna. Wcześniej ogłoszono sierpniową mobilizację. Miałem wtedy dopiero 14 lat.Za Niemca, jak mówiono, by uniknąć pracy w Bautist i wywiezienia na przymusowe roboty do III Rzeszy, zatrudniłem się w ukraińskiej kooperatywie, bowiem cały interes po Żydach przejęli Ukraińcy. Chodząc jeszcze do szkoły, bywaliśmy na wycieczkach w Tarnopolu. Widziałem ich duże sklepy o nazwie „Kałyna”, oferujący m. in. różne marki papierosów i tytoń. Pracę znalazłem w firmie skupiającej i handlującej zbożem. Brata Wiktora, niestety, zabrano do Bautistu, niemiecko-ukraińskiej organizacji wykonującej różnorakie roboty na rzecz okupanta, najczęściej przy kopaniu rowów, okopów itp. Po jakimś czasie uciekł od nich, mając niesamowite problemy ze zdrowiem, zachorował bowiem na tyfus. Mnie w późniejszym okresie choroby też nie opuszczały, zwłaszcza w końcowym okresie wojny. Mieliśmy, z drugiej strony, w naszej rodzinnej wsi jakby trochę szczęścia. Obeszło się bowiem bez grupowych mordów i napadów band UPA, które tak dały się we znaki w innych miejscach na Podolu. Zdarzały się jednak bardzo częste pojedyncze mordy w okolicznych wsiach naszej gminy. Gdy ze wschodu nadchodził front, Grzymałów stanowił II linię niemieckiej obrony. Miasto było okopane, ale nie zostało zniszczone w czasie wyzwalania, tak jak inne pobliskie miejscowości, zwłaszcza Tarnopol, który stał się twierdzą. Hitler postanowił bronić Tarnopola do końca, do ostatniego żołnierza. By nie opóźniać ofensywy, Armia Czerwona okrążyła miasto i poszła dalej za wrogiem na Chorostków, Czortków i Buczacz. Urzędy państwowe obsadziło NKWD i na wyzwolonych terenach rozpoczęto przymusowy pobór do wojska wszystkich zdolnych do walki mężczyzn. Mobilizacja obejmowała wszystkich chłopów w wieku 18-50 lat. Polaków kierowano do polskiego wojska, Żydów i Ukraińców – do ruskiego. Pobór przeprowadzono w dwóch turach, mnie i brata zabrano już w I turze. Gnano nas, inaczej tego nazwać nie można, na południe, na Skałę Podolską, gdzie przeszliśmy Zbrucz i weszliśmy na dawne ziemie ruskie. Przy pierwszej nadarzającej się okazji obaj z bratem uciekliśmy i powrócili do domu. Nie trwało jednak to długo, bo zbiegów szukano, a także pozostałych, nie wziętych za pierwszym razem chłopaków. Do Podlesia zjechali czerwonoarmiści. Przed nasz dom na koniu zajechał rosły Kozak, wyjął zapałki i mówi do mamy – Cыны где? – Obaj poszli z pierwszą turą do wojska – odrzekła mama.- Jak nie powiesz, podpalam stodołę!
Dom nasz kryty był blachą, tylko stodoła była pod strzechą. Przerażona mama odpowiedziała – Dobrze, dobrze, jak przyjdą z lasu, na pewno się do was zgłoszą. Zabrali nas po raz drugi, tym razem nie dało się uciec. Tato z końmi służył jako podwoda. Prowadziło nas 4 ruskich żołnierzy uzbrojonych w pepesze. Po drodze spaliśmy, gdzie się tylko dało, nawet w zbombardowanej cerkwi. Wiedli nas tym razem w kierunku północno – zachodnim. Początkowo oszczędzając nogi i byle jakie buty, jechałem z tatą na furmance, potem sołdaty powiązali nas po czterech do kupy sznurkami, by nikt powtórnie nie odważył się uciekać z konwoju. Szliśmy jak do niewoli. Doszliśmy do Kretowców i na stacji kolejowej staliśmy chyba z tydzień, oczekując na transport. Dołączyły do nas inne grupy poborowe m.in. ze Złoczowa. Jeden z naszych próbował nawiać i źle skończył, zastrzelony przez czerwonoarmistę. Od tej chwili wiedzieliśmy, że z nimi nie ma żartów. Wieźli nas w strasznych warunkach, po 50 osób w wagonie. Akurat w naszym było tylko 25. Po 2 tygodniach trafiliśmy do obozu w Sum, bowiem 16 marca 1944r. władze sowieckie wyraziły zgodę na przekształcenie 1 Korpusu w 1 Armię Polską.
 

1945 r. Kolobrzeg po działaniach wojennych.

1946 r. Józef Bernat w wojsku.

1946 r. plutonowy Józef Bernat.

Po dwóch tygodniach trafiliśmy do obozu w Sum, bowiem 16 marca 1944r. władze sowieckie wyraziły zgodę na przekształcenie 1 Korpusu w 1 Armię Polską. Dowódcą Armii mianowano gen. dyw. Zygmunta Berlinga. Ośrodkiem formowania od marca do lipca 1944r. był rejon Sum koło Charkowa. Zakwaterowano nas w starych ruskich koszarach, po kilkadziesiąt osób na sali. Podzielono nas na grupy i pododdziały, następnie była łaźnia i strzyżenie. Stanęliśmy przed wojskową komisją lekarską. Sądziliśmy z bratem, że nas zwolnią, wcześniej ciężko chorowałem na płuca, brat zmagał się jeszcze z tyfusem. Nie było mowy, prawie wszyscy okazali się zdolnymi do działań wojennych, liczył się przecież każdy człowiek. Razem z bratem i innymi chłopakami z Podlesia zostaliśmy przydzieleni do 3 pułku zapasowego piechoty, dywizjon artylerii lekkiej – bateria szkolna. Wyprowadzono nas do lasu za Sumami. Szliśmy pieszo na miejsce stacjonowania ponad 15 godzin. Zobligowani zostaliśmy do zbudowania sobie miejsc noclegowych. Najpierw budowaliśmy z gałęzi sosnowych i świerkowych prowizoryczne budy jak dla psów, aby przenocować. Potem zaczęliśmy drążyć ziemianki. Noce w rejonie Charkowa były bardzo zimne, pomimo że był to początek maja 1944r. Za umundurowanie służył nam cienki sowiecki drelich. Do kompletu otrzymaliśmy brezentowe pałatki, bez których nie dałoby się przeżyć. Koców nie było wcale. Żołnierską porcję żywnościową stanowiło 2,5 litra zupy, pół chleba z trocinami,1 łyżka cukru i pół litra czystej wody do popitki. Mycia żadnego nie było, gdyż na ogół brakowało wody. Do najbliższej wsi trzeba było iść lasem ze trzy kilometry. Nie dla wszystkich starczyło jakiegoś umundurowania, zamiast płaszcza dostaliśmy np. kurtki waciaki. Później, już w Polsce, zamieniono je na bluzy z polskimi naszywkami i orzełkiem, ale już bez korony. W lesie pod Sum przechodziliśmy pierwsze wojskowe szkolenie. Wykładowcami byli sowieccy oficerowie polskich mundurach. Było nas wszystkich ze 300 żołnierzy i stanowiliśmy jednostkę, która wchodziła w skład I Korpusu Polskich Sił Zbrojnych. W dniach 3-15 maja 1944r. polskie oddziały, już jako Armia Polska, zostały przetransportowane na Wołyń w rejon Kiwerc i Trościańca. Dlaczego akurat w ten rejon? Sądzę, że polskie dowództwo wymusiło na sowieckiej władzy transport na Wołyń, by w jakimś przynajmniej małym stopniu, na krótko, pomóc i chronić Polaków przed bandami UPA. Czy to się udało? Pułk został przetransportowany w dwóch grupach. My jechaliśmy w II turze, najpierw do Równego, potem do Kiwerc. Pierwszy transport został w rejonie Kiwerc zbombardowany przez niemieckie lotnictwo. Później okazało się, że któryś z kolejarzy pracujących na stacji w Kiwercach był niemieckim agentem. Komasował w rejonie dworca kilka transportów i powiadamiał Niemców, a lotnictwo Luftwaffe robiło swoje. Nasz transport także był bombardowany, lecz obeszło się bez większych strat. Po przyjeździe umieścili nas w leśnym młodniku nieopodal Kiwerców. Lało jak z cebra, zlani do „suchej nitki” przetrwaliśmy jedną noc. Byliśmy młodzi, jakoś potrafiliśmy przetrwać w tych surowych wojennych warunkach. Najgorsze jednak dopiero nas czekało. Rano przenieśli nas w inne, wydawać by się mogło lepsze, miejsce. Jedzenia dalej brakowało, kuchni nie było od naszego wyjazdu z okolic Sum. Żywiono nas konserwami z UNRY i koncentratami w postaci kaszy jaglanej w kostkach (której nie cierpiałem).Dość miałem prosa, co innego jeść kaszę gryczaną. W nowym miejscu w lesie luksusu też nie było, ale przynajmniej mogliśmy się doprać. Dobrze, że mieliśmy pałatki przeciwdeszczowe. Brakowało jednak siekier, łamaliśmy więc gałęzie drzew i, tak jak poprzednio, kleciliśmy prowizoryczne budy – szałasy do spania. Niebawem pojawiła się też kuchnia polowa, a co za tym szło – lepsze jedzenie. W Kiwercach zaczęto nas szczepić, nie wiedzieliśmy jednak przeciwko czemu. W każdym bądź razie po zaszczepieniu każdy żołnierz odchorował, mając wysoką temperaturę i ból głowy. Po 10 dniach powtórne szczepienie. Kilku pierwszych żołnierzy zemdlało i dalsze szczepienia momentalnie przerwano. Ta następna przyjemność czekała mnie dopiero po wojnie, już na Ziemiach Odzyskanych, kiedy na naszym terenie panowała epidemia czarnej ospy. Na obozie pod Kiwercami uczono nas taktyki wojennej. Zajęcia prowadzili przedwojenni polscy oficerowie, zgodnie z zasadami obowiązującymi przed 1939r. Niektórym z naszych nie bardzo to się podobało, gdyż wiecznie kazali się nam czołgać, ćwicząc musztrę, zamiast uczyć konkretów. Był jeden podstawowy problem, nie było na i czym pisać, głowa nie przyjmowała wszystkiego, by to od razu bez zapisania wszystko pamiętać. Do Kiwerc z Podlesia przyjechała moja mama. Szmat drogi przejechała z rodzinnej wsi, by mnie i bratu przywieźć trochę mięsa z zabitego przez ojca cielęcia. Aby od władzy sowieckiej otrzymać pozwolenie na wyjazd do synów, tato z mamą przez kilkanaście dni musieli plewić pole wyznaczone przez tą władzę. W lipcu 1944r otrzymaliśmy rozkaz wyjścia na Kowel. Miasto było straszliwie zniszczone walkami i bombardowaniami. Przechodząc przez nie, dopiero na obrzeżach zobaczyłem trzy całe budynki, reszta to gruzowisko. Przekroczyliśmy Bug i doszliśmy do Chełma Lubelskiego. Wszystkim dokuczał głód. By go oszukać, po drodze zrywaliśmy z drzew wiśnie i czereśnie, czasem niedojrzałe jeszcze o tej porze jabłka. Tak parliśmy naprzód dochodząc do Majdanka. Tu dla nas był raj na ziemi, bo zakwaterowali nas w budynkach, gdzie była woda i łazienki. Zdążyliśmy jednak zauważyć, że tu w Majdanku był hitlerowski obóz koncentracyjny. Powstanie obozu na Majdanku było związane z planami germanizacji terenów Europy Wschodniej. Według tych planów, Majdanek był źródłem siły roboczej. Przeznaczony dla więźniów różnych narodowości, przy czym najliczniejszą grupą więźniów stanowili Żydzi. Jeszcze przed naszym nadejściem, obóz na Majdanku został zajęty przez wojska sowieckie w nocy z 22/23 lipca 1944 r. W sierpniu NKWD utworzyło na terenie obozu Specjalny Obóz NKWD, który funkcjonował najprawdopodobniej do grudnia 1944r., w którym ulokowano jeńców armii niemieckiej oraz folksdojczów. Rankiem skoro świt wyruszyliśmy w kierunku Warszawy. Po drodze był Lublin, który wcześniej – jeszcze przed 22 lipca, został wyzwolony. Nieżyjący już Józek Popek zadaje mi pytanie, po co my idziemy na Warszawę, skoro w stolicy wybuchło powstanie? Widocznie gdzieś od kogoś dowiedział się i oznajmił nam tę nowinę. Przed południem Z-ca Dowódcy d.s. politycznych 2 DP – Piotr Jaroszewicz, późniejszy Z-ca D-cy 1 Armii WP, rozkazał zatrzymać marsz wojska, rozlokować się na obrzeżach drogi i czekać na dalsze rozkazy. Wieczorem nasza bateria szkolna 3 DP powróciła do Majdanka i przechodziła tu dalsze szkolenie. Następnie cały pułk został rzucony na przyczółek warecko-magnuszewski, gdzie między 9 a 16 sierpnia trwały zażarte walki. W walkach obronnych, obok jednostek sowieckich, walczyła również ściągnięta na pomoc wykrwawionym oddziałom 1 Brygada Pancerna im. Bohaterów Westerplatte. Atak niemiecki załamał się pod Studziankami, gdzie Wehrmacht poniósł ciężkie straty w wyniku kontruderzenia 1 Brygady Pancernej. Podczas walk na przyczółku 1 Armia WP straciła 484 zabitych i 1459 rannych,63 żołnierzy zaginęło bez wieści. Straty niemieckie w bitwie oszacowano na ok. 1000 poległych, rannych i wziętych do niewoli. Polacy zniszczyli kilkanaście czołgów, dział polowych, moździerzy i samochodów. Po działaniach na przyczółku wareckim trafiliśmy do Starej Miłosnej pod Warszawą. Tutaj trwało dalsze szkolenie, czekała nas także zmiana przydziałów do poszczególnych jednostek. Cześć naszych dotychczasowych kolegów trafiła do 3 pułku artylerii lekkiej, nazwanym później 3 Pułkiem Kołobrzeskim, pozostali do piechoty. Razem z bratem Wiktorem i kolegą Bronkiem Stachów dostaliśmy się do 7 baterii 3 dywizjonu, cześć naszych do 8 i 9 baterii, pozostali trafili do piechoty. Nie wiedzieliśmy, kto i gdzie konkretnie trafił, spotkaliśmy się dopiero podczas walk na Wale Pomorskim. Brat został kanonierem i trafił do dział lekkich w 7 baterii. Mnie skierowano do plutonu kierowniczego, konkretnie do zwiadu. Razem z 60 chłopakami powtórnie zostaliśmy przekwaterowani jeszcze bliżej Warszawy. Trafiliśmy na Wał Wiślany pod Jabłonną. Tutaj dowiedziałem się, że poprzedni cały zwiad zginął podczas przeprawy przez Wisłę skierowany do pomocy warszawskim powstańcom. Nie jest do końca całkowitą prawdą, jak głosi dzisiejsza propaganda, że Wojsko Polskie nie pomagało powstańcom warszawskim. Ja jestem tego żywym świadectwem, że tak nie było. Powstańcy mieli swój przyczółek na Wiśle i przez 1,5 miesiąca dowództwo polskie pomagało powstańcom. Dopiero w późniejszym czasie, gdy dowiedzieli się o tym sowieci, zabronili tego rodzaju pomocy, zresztą i Wisła, , na której prowadzony był całodobowy ostrzał, była pilniej strzeżona przez hitlerowców. W zwiadzie 7 baterii było nas pięciu, dowódca plutonu, kpr. Nikanowicz, Żyd Busol i jeszcze jeden szeregowy. Okopaliśmy się, zbudowaliśmy prowizoryczne ziemianki, stale prowadząc obserwację przedpola oraz lewego brzegu Wisły.

1953 r. Żona Stefania z najstarszą córką Marią.

1989 r. Stefania i Józef Bernat.

Obserwację drugiego brzegu prowadziliśmy do 6 stycznia 1945r.W międzyczasie d-ca baterii wyprawił po lodzie na drugi brzeg Wisły dwóch żołnierzy (jednym z nich był Żyd o nazwisku Jawor), celem zaciągnięcia języka. Obaj nie powrócili. Na Wale Wiślanym zmienił nas potem 7 pp 3 Dywizji, którego później wspieraliśmy przy wyzwalaniu Warszawy. Zaszczytu szturmu na Warszawę dostąpiła 1 Dywizja im. T. Kościuszki. Po zdobyciu stolicy przyszły dalsze rozkazy parcia w kierunku na Pomorze. Dotarliśmy w rejon Ciechocinka. Było straszliwie zimno, nie byliśmy na to przygotowani ze względu na zbyt letnie uposażenie. Nie było silnego mrozu, ale bardzo dokuczał nam wiatr, potęgujący zimno. Od jakiegoś czasu chorowałem na płuca, dorabiając się astmy oskrzelowej, dającej o sobie znać do dnia dzisiejszego. Po drodze, w czasie walk na kierunku Ciechocinek, w małych miasteczkach i wsiach dawało się odczuć wpływ niemieckiej propagandy, która na wylot znała sytuację i nastroje w polskim wojsku. Z głośników niejednokrotnie płynęły słowa „Polacy, brudni i obszarpani, bez mundurów, którym dokucza głód, przechodźcie na naszą stronę. Tu czeka na was ciepła strawa i nowe czyste umundurowanie. Nie dajcie się zwieść sowieckiej propagandzie o rychłym zakończeniu wojny”. Po tym zwykle puszczano wypowiedzi dwóch polskich żołnierzy wziętych do niewoli pod Lenino, którzy przeszli na stronę wroga. Niemcy za wszelka cenę chcieli utrzymać w swoich rękach tereny polskie. Utworzyli między Wisłą a Odrą, na głębokości 500 km siedem linii obronnych. Każda z nich składała się z trzech pasów obrony i miała silne węzły i punkty oporu oraz pozycje ryglowe. Szczególnie silnie umocnili Warszawę i jej okolice. Na przykład w piwnicach pod gruzami były umieszczone karabiny maszynowe, granatniki przeciwpancerne. Przykładem takiej dodatkowej linii obrony są także bunkry w rejonie rzeczki Tążyny, przepływającej między Ciechocinkiem a Toruniem. Ofensywa miała ruszyć dopiero wiosną 1945 r. Jednak sytuacja na zachodnim froncie w Ardenach, gdzie Niemcy przeprowadzili udaną kontrofensywę, spowodowała, że alianci zachodni zostali wyparci na dużą odległość. Wtedy premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill zwrócił się z prośbą do Stalina o przyśpieszenie ofensywy zimowej – datę ustalono na 20 stycznia 1945 roku. Ponieważ plany operacji wiślano-odrzańskiej były już opracowane, ofensywę przyspieszono. Z Serocka ruszył II Front Białoruski pod dowództwem Konstantego Rokossowskiego. Tempo natarcia było błyskawiczne. Dziennie w bojach pokonywano po 50 km – wystarczy policzyć odległość Ciechocinka od Warszawy – wynosi około 200 km, a pokonano ją w 4 dni. Po wojnie oceniono, że ofensywa zimowa pod względem rozmachu i zasięgu należała do największych i najbardziej efektywnych strategicznie operacji II wojny światowej. Przebiegała na szerokości 550 km i głębokości 450-500 km. W jej wyniku zostały wyzwolone centralne i zachodnie obszary Polski, w tym Ciechocinek. Byliśmy w mieście już 24 stycznia 1945r.Wobec dokuczliwego zimna, niektórzy żołnierze, chcąc się ogrzać szukali drewna na opał. Widząc sterty krzaków pod tężniami, zaczęli je wyciągać celem rozpalenia ogniska. Od tego czynu odwiedli ich mieszkańcy Ciechocinka informując, że to uzdrowisko, a sterty krzaków pod tężniami służą do produkcji soli. To uratowało tężnie przed dewastacją, inaczej poszłyby z dymem. Mieszkańcy dość już mieli pożarów wywołanych przez uciekających się z miasta hitlerowców.19 stycznia podpalili magazyny żywnościowe w warzelni soli, na dworcu kolejowym, w budynku przy dworcu oraz Łazienki nr 2, "Świteziankę" i "Warszawiankę".1 Armia Wojska Polskiego przesuwała się w drugim rzucie na Bydgoszcz i Wał Pomorski. Nasza 7 bateria dotarła do Nadarzyc koło Jastrowia. Żołnierze rozlokowali się nad jeziorem Busino, wokół były przepiękne sosnowe lasy. Dowódcą 7 baterii był Białorusin Pukaj, zaś plutonu kierowniczego – zwiadu, starszy lejtnant Bołwach, przedwojenny nauczyciel w gimnazjum. Sowiecki żołnierz walczący w polskim mundurze, człowiek niezwykle bojaźliwy i tchórzliwy. Razem z d-cą baterii udałem się do sztabu, nieznaną nam drogą przez las. Byłem akurat po nocnej służbie, zmęczony i niewyspany. Pozostali zwiadowcy pozostali na punkcie obserwacyjnym. Kilkakrotnie po drodze w czasie marszu zasypiałem na stojąco, uderzając głową w stojące, nie wiem czemu w tym lesie, drzewa. Po pewnym czasie napotkaliśmy w lesie baraki byłego niemieckiego lagru. – Kładź się tu i śpij, ja idę dalej do sztabu z meldunkiem – rozkazał dowódca. Obudzony, po dwóch godzinach, otrzymałem kolejny rozkaz dotarcia na punkt obserwacyjny z poleceniem dla zwiadu dotarcia do baterii nad jeziorem. Odparłem dowódcy, że nie wiem, czy trafię, ponieważ nie pamiętam drogi powrotnej. Zasięgając języka u napotkanych żołnierzy, z Bożą pomocą, po kilku godzinach dotarłem do swoich kolegów. Rozkaz był już nieaktualny, gdyż bateria zmieniła już swoje miejsce. Trwały zacięte walki o każdy kawałek polskiej ziemi. Przedostawaliśmy się w głąb Wału Pomorskiego. Bunkier na bunkrze, jeden z nich naszemu zwiadowi udało się zdobyć i poinformować sztab o sytuacji na tej linii. Front był w tym miejscu porozrzucany, tu Niemcy, tam Polacy, znowu Niemcy, trudno było się w tym wszystkim połapać. Wspólnie z kolegą otrzymaliśmy rozkaz dotarcia z meldunkiem do sztabu. Mieliśmy iść na przełaj przez las i to jeszcze nocą. Oczywiście, pobłądziliśmy zbaczając od właściwego miejsca o jakieś 20 km. Dotarliśmy dopiero w południe, meldując się w sztabie. Podziękowano nam i stwierdzono, że dostarczona informacja straciła na ważności, uprzedzili nas inni łącznicy z takimi meldunkami. Z trudem powróciliśmy do swoich, lecz naszych już tam nie było. Dogoniliśmy ich dopiero pod Kołobrzegiem. Ruszyliśmy na Kołobrzeg od strony Bałogardu tzw. „drogą śmierci” w kierunku kościoła św. Jerzego. Nasza piechota dotarła już do pierwszych domów w mieście. Tuż za nimi była ogromna barykada i rozległe podmokłe łąki. Zwiad otrzymał rozkaz dotarcia do tych domów i prowadzenia obserwacji. Bateria została zakwaterowana 3 km przed miastem. Pod ciągłym ogniem niemieckich karabinów maszynowych, jako jedyny z naszych, doczołgałem się do zabudowań. Po drodze zginęli moi koledzy, m.in. W. Gąsiorowski, któremu kula przeszła przez szyję, uszkadzając tętnicę. W budynkach skrywali się żołnierze i oficerowie naszej piechoty. Ruska artyleria, nie mając rozeznania co do zajętych przez nas pozycji, rozpoczęła niesamowity ostrzał, waląc pociskami po nas. Czyżbyśmy mieli zginać z rąk sprzymierzeńców? Razem z dwoma ruskimi radiotelegrafistami schroniłem się w korytarzu jednego z budynku. Zewsząd swąd spalenizny, spadający gruz, cegły lecące z każdej strony. Oberwałem po plecach i ramionach. Obaj Rosjanie zginęli, pozostała ich radiostacja, którą zabrałem ze sobą. Trochę znałem się na obsłudze radiostacji, niedawno przecież szkolono nas w tym zakresie, po tzw. „łebkach, bo po łebkach”, ale szkolono. Pod osłoną nocy, w ciemnościach, opuściłem zajęte stanowisko i wycofałem się do swoich, oddając stację d-cy baterii. Z prawej strony atakował 9 pp, w którym było 2 żołnierzy z naszej wsi jako jedynych w tym pułku, gdyż zabrakło dla nich miejsca przy obsadzie 7 i 8 pp. Było to jeszcze podczas pobytu w Jabłonnej pod Warszawą.

2010 r. Uroczystości rocznicowe wyzwolenia Kołobrzegu prez 3 Pomorską DP wśród kombatantów Józef Bernat.

2010 r. Obchody święta Kołobrzeskiego Pułku Piechoty oraz rocznica wyzwolenia Kołobrzegu.

2010 r. Uroczystości rocznicowe wyzwolenia Kołobrzegu prez 3 Pomorską DP wśród kombatantów Józef Bernat.

Rano otrzymałem rozkaz dotarcia na pozycję, którą zajmowałem poprzedniego dnia. Rozpoczął się niemiecki kontratak i ostrzał naszych pozycji przez artylerię niemiecką. O wiele starszy ode mnie mieszkaniec naszej rodzinnej wioski, żołnierz Karpina mówi do mnie – Ty się tak nie wygłupiaj, uważaj na siebie, w zwiadzie ginie wielu ludzi, nie to co ja w piechocie. Ty tak skaczesz z okopu do okopu, z domu do domu. Uważaj, może kiedyś będziesz moim zięciem. – Wiedziałem doskonale, o czym mówi. W domu czekały na ojca w naszej wsi dwie jego dorodne córki, jedna ładniejsza od drugiej. Kilka chwil później, chroniąc się przed niemieckim ostrzałem, doświadczył najgorszego, wybuch pocisku urwał mu nogę. Zacięte walki o Kołobrzeg trwały bardzo długo i 17/18 marca 1945r. doszliśmy do portu. Po 10 dniach walk, Kołobrzeg został zdobyty. Miasto zostało zniszczone w 95%. Jeszcze tego samego dnia,18 marca 1945 roku, odbyły się tu zaślubiny Polski z morzem. Aktu tego dokonał żołnierz – kapral Franciszek Niewidziajło. Po tej operacji dowództwo wycofało nas na linię obronną, dając 21 dni odpoczynku. Dalej brakowało umundurowania, wobec czego dowództwo pozwalało dobrać różnorakie ubrania, inaczej chodzilibyśmy brudni i obdarci jak ostatnie łachudry. Spodnie miałem więc z niemieckiego oficera, bluzę z wojsk węgierskich, trochę podobną do bluzy polskiego żołnierza. Tam spędziliśmy Święta Wielkanocne przypadające w dniu 1 i 2 kwietnia 1945r. Po świętach wyruszyliśmy w rejon Siekierek nad Odrą. Rozpoczęła się ostatnia cześć II w.ś.,zakończona operacją berlińską (16 kwietnia – 2 maja 1945 roku),jeden z ostatnich szturmów na duże niemieckie stanowiska obronne. Bitwa stoczona w dniach od 16 do 19 kwietnia 1945 roku. Blisko milion żołnierzy radzieckich z 1. Frontu Białoruskiego (w tym 78 550 Polaków z 1. Armii Wojska Polskiego) pod dowództwem Gieorgija Żukowa atakowało pozycję znaną jako "brama do Berlina". Po stronie niemieckiej walczyło około 91 000 niemieckich żołnierzy z 9. Armii dowodzonej przez Theodora Bussego, wchodzącej w skład Grupy Armii "Wisła". Bitwa nad Odrą i Nysą była pierwszym etapem, który rozpoczął bitwę o Berlin. Jej rezultatem było okrążenie zgrupowania frankfurcko-gubińskiego. Zadaniem naszych jednostek było przeprawienie się przez Odrę, utrzymanie przyczółków, a tym samym umożliwienie dywizjom pancernym przejścia na Berlin. Już w lutym wojska sowieckie 1 Frontu Białoruskiego zdobyły przyczółki na drugim brzegu Odry, by umożliwić dalsze działania. W celu przygotowania ofensywy, pod osłoną nocy, przeprawiono cały nasz zwiad na drugi brzeg Odry. Do pomocy otrzymaliśmy jeszcze paru chłopaków z 8 pp. Zajęliśmy pozycje obronne, bacząc na czerwonoarmistów, którzy mieli już w pełni przygotowane okopy i ziemianki na nadejście ofensywy. Po wypełnieniu zadania i „przespaniu nocy”, następnego dnia otrzymaliśmy jednak rozkaz, by wieczorem powrócić do swoich na prawy brzeg Odry. Przeprawiając się z powrotem, otrzymaliśmy silny ostrzał niemieckiej artylerii. Gdy byliśmy już blisko drugiego brzegu, tratwa została trafiona pociskiem artyleryjskim i wyleciała w powietrze. Dwóch moich kolegów zostało rannych, mnie porwał szybki nurt Odry i poniósł w dół rzeki. Uczepiłem się kawałka deski, lecz prąd zniósł mnie na przeciwległy brzeg po niemieckiej stronie. Opamiętałem się dopiero później nad ranem, gdyż byłem ogłuszony i ranny w głowę po wybuchu. Nie utraciłem jednak swojej pepeszy i 2000 sztuk amunicji, którą zawsze dźwigałem przy sobie w skórzanej torbie. W okopach słychać było rozmowy strzegących przedpola esesmanów. Przedostać dalej się nie mogłem, gdyż cały brzeg rzeki odgrodzony był siatką i zapewne zaminowany. Przesiedziałem tak w ukryciu cały dzień. W nocy, czołgając się wzdłuż brzegu rzeki, powróciłem na miejsce, gdzie dwa dni temu prowadziliśmy zwiad. Tutaj czekałem na dalszy rozwój wypadków, a potoczyły się one błyskawicznie.16 kwietnia rozpoczęła się bowiem wielka ofensywa sowiecka, której celem było zdobycie Berlina. Operacja berlińska dzieliła się na 3 etapy. Pierwszy, od 16 do 19 kwietnia 1945 roku, obejmował przełamanie obrony niemieckiej nad Odrą i Nysą Łużycką. Podczas drugiego etapu operacji, trwającego od 20 do 25 kwietnia, wojska 1. Frontu Białoruskiego (1 Armia Wojska Polskiego wchodziła w jego skład) i 1. Frontu Ukraińskiego, po przekroczeniu Odry, rozwijały natarcie w głąb Brandenburgi i Łużyc, okrążyły Berlin i wojska niemieckie w rejonie Gubina i Frankfurtu nad Odrą. Ostatni etap operacji trwał od 26 kwietnia do 8 maja. W tych dniach zlikwidowano okrążone zgrupowania niemieckie w rejonie Gubina i Frankfurtu nad Odrą i odpierano ataki Niemców mające na celu deblokadę Berlina. Trwały też walki o poszczególne dzielnice miasta. Wojska obu frontów zaangażowanych bezpośrednio w szturm Berlina dotarły do Łaby.7 maja dotarła do nas wiadomość, że nastąpił koniec wojny, bo Anglicy szybciej niż Stalin dogadali się z Niemcami. Stalin jednakże nie dopuścił do tego, twierdząc, że musi nastąpić bezwzględna kapitulacja hitlerowskich Niemiec. Później okazało się, że 7 maja w jednym ze szkolnych budynków – kwaterze głównej Alianckich Sił Ekspedycyjnych generała Eisenhowera w Reims we Francji – Niemcy skapitulowały na Froncie Zachodnim przed przedstawicielami armii USA i Wspólnoty Brytyjskiej, później nazwanym "wstępnym protokołem kapitulacji". Na kategoryczne żądanie Stalina 8 maja (było to późnym wieczorem, według czasu moskiewskiego nastał już 9 maja) w kwaterze marszałka Żukowa, w gmachu szkoły saperów w dzielnicy Karlshorst w Berlinie, powtórzono podpisanie bezwarunkowej kapitulacji Wehrmachtu i innych sił zbrojnych III Rzeszy, tym razem całych Niemiec przed przedstawicielami trzech mocarstw sojuszniczych – ZSRR, USA i Wielkiej Brytanii. Oprócz Keitela, Szefa Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu i Naczelnego Dowódcy Wojsk Lądowych, kapitulację podpisali Naczelny Dowódca Marynarki Wojennej (Kriegsmarine) admirał Hans-Georg von Friedeburg i generał pułkownik lotnictwa (Luftwaffe) Hans-Jürgen Stumpff, jako reprezentant Naczelnego Dowódcy Sił Powietrznych, gen.felmarsz. von Greima. Podpisanie aktu kapitulacji późnym wieczorem 8 maja było powodem tego, że świat zachodni obchodzi rocznicę zakończenia wojny z hitlerowskimi Niemcami 8 maja, a Rosja – 9 maja, ponieważ ceremonia odbyła się po północy czasu moskiewskiego. Po wszystkich działaniach wojennych, cała dywizja wyjechała transportem w lubelskie. Nasza 7 bateria 3 Pomorskiej Dywizji Piechoty im. Romualda Traugutta zakwaterowana została w Chełmie Lubelskim,8 bateria w Lublinie,9 w Hrubieszowie. Wojsko nadzorowało przeprowadzenie referendum w czerwcu 1946r., ale wcześniej byliśmy wykorzystywani w Bieszczadach do walk z bandami UPA.W koszarach w Chełmie luksusu nie było, brakowało łóżek, spaliśmy więc na podłodze. W Lublinie dokończyłem swoją edukację, bo po awansie na plutonowego dopatrzyli się, że nie mam ukończonej w całości szkoły. Powoli zwalniano do cywila kolejne roczniki, naszych 5 ostatnich roczników zatrzymano. Zdemobilizowano nas dopiero w lutym 1947r. Większość mieszkańców mojej rodzinnej wsi Podlesie i z Grzymałowa wyjechało transportem repatriacyjnym na Dolny Śląsk i tam się osiedliła w okolicach Wołowa. Przyrodni brat Marian zamieszkał w Grodkowie, ściągając potem do siebie mego ojca i matkę. Po demobilizacji w Chełmie, pociągiem przyjechałem razem z kolegą do Brzegu. Było to w lutym, trwała zima, brakowało transportu do Grodkowa. Obaj więc torami doszliśmy pieszo do Grodkowa. Następnego dnia wieczorem zwalałem już węgiel na bocznicy kolejowej w Grodkowie, by zarobić parę groszy na życie. Potem pracowałem w Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”, prowadziłem skup słomy i ziemniaków.5 listopada 1950r.ożeniłem się ze Stefanią Szefer, kresowianką urodzoną opodal Stanisławowa. Babcia żony – Hrabinec, była Czeszką i pochodziła z Ratiszkowic. Potem kupiłem 5 ha ziemi, zwolniłem się z GS-u i zacząłem z żoną gospodarzyć. Zaciągnąłem kolejny kredyt, dokupiłem jeszcze 8 ha, kupiłem konia, maszyny rolnicze i inny sprzęt gospodarczy. W najlepszym okresie miałem ponad 20 hektarów ziemi. Gospodarzyliśmy razem z żoną, zdrowie stracone podczas wojny nie pozwalało już tak ciężko pracować na roli. W międzyczasie urodziły się nasze dzieci: Maria-późniejsza Bocianowska, Janina- późniejsza Grela, Adam i nieżyjący już Henryk. W 1986r., w wieku 61 lat, przeszedłem na rentę. Żonę Stefanię odprowadziłem na miejsce wiecznego spoczynku w 2010r. Mieszkaliśmy na Półwiosku, teraz to ulica Otmuchowska w Grodkowie. Doczekaliśmy się 5 wnuków i 4 prawnuków.
Z wojny pan Józef powrócił w stopniu plutonowego, obecnie jest porucznikiem Wojska Polskiego w stanie spoczynku. Odznaczony wieloma odznaczeniami za walkę z hitlerowskim najeźdźcą m.in. Krzyżem Pamiątkowym – Czyn Frontowy II Armii WP 1943-1945, medalami: Za Warszawę, Za Berlin, Za Odrę, Za Wał Pomorski i najbardziej ceniony przez pana Józefa – „Medal za odwagę”. Jako członek Klubu Kombatantów 3 Pomorskiej Dywizji Piechoty jest co roku zapraszany na różne uroczystości kombatanckie, jakie odbywają się w Kołobrzegu. Chętnie w nich uczestniczy, dając młodzieży świadectwo męstwa, odwagi i patriotyzmu polskiego żołnierza, kresowiaka.
Wspomnień wysłuchał: Eugeniusz Szewczuk
Osoby pragnące, by napisano o ich życiu na Kresach, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail pilotgienek@wp.pl
 

Brat Józefa – Wiktor Bernat (z lewej).

Grzymałów. Pałac przerobiony z zamku w XVII w.

Józef Bernat w 1961 roku.

Ratiszkowice 1922 r. Czeska rodzina żony Józefa -babcia Stefanii – rodzina Hrabiniec.

Zaślubiny z morzem Kołobrzeg 1945 r.

Reklama