Stanisław Skrzypnik – Moje Kresy

3
Reklama
Materiał wyborczy KOALICYJNY KOMITET WYBORCZY KOALICJA OBYWATELSKA
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI
Materiał wyborczy KOALICYJNY KOMITET WYBORCZY KOALICJA OBYWATELSKA
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI

1945 r. Tajszet (Syberia), uczniowie szkoły polskiej założonej przez ZPP.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej
Materiał wyborczy KWW Krzysztofa Grabowieckiego
Materiał wyborczy KOALICYJNY KOMITET WYBORCZY KOALICJA OBYWATELSKA
Materiał wyborczy KOALICYJNY KOMITET WYBORCZY KOALICJA OBYWATELSKA

Duża, licząca ponad 450 gospodarstw, wieś na Podolu – Burakówka ,powiat zaleszczycki w województwie tarnopolskim. Jest bardzo mroźny poranek, właściwie jeszcze noc, wokół ciemno, sobota 10 lutego 1940r., parę minut po godzinie 6.00. Ciszę nocną przerywa silny łomot i kopanie w drzwi chałupy. Momentalnie wszystkich domowników postawiło na równe nogi. Ojciec pyta – Kto tam? – Otwieraj drzwi! Weszli do środka.
Wywózka – SYBERIA ! Nazwa wsi Burakówka powstała zapewne od borów rosnących niegdyś w pobliżu osady. Lasy łączyły się bezpośrednio z pobliskim Jazłowcem.Za datę założenia osady przyjmuje się rok 1666. Pierwszymi osiedleńcami w Burakówce byli prawdopodobnie Ormianie, którzy wypierani przez mongolskie hordy, wędrowali na Zachód i osiedlali się na polskiej ziemi. Nowa ojczyzna zapewniała im pokój i swobodę egzystencji. Ormianie wnieśli w polską kulturę wiele wartości w różnych dziedzinach. Z ich nacji wywodzą się liczni wybitni politycy, uczeni, artyści i żołnierze – od pól Grunwaldu, przez Warnę, Chocim, Kamieniec Podolski, Lwów, Jazłowiec i Wiedeń – zwycięstwo Jana III Sobieskiego wspomagało pięć tysięcy Ormian. Również podczas dwóch wojen światowych nie brakło ich po polskiej stronie. Krwawą ofiarę złożyło też i duchowieństwo obrządku ormiańskiego, które w czasie wojennych kataklizmów zostało niemal całkowicie wyniszczone. Potem do wsi zaczęli napływać polscy osadnicy z dzisiejszego kieleckiego i lubelskiego, następnie Rusini. Świadczą o tym nazwiska wywodzące się ze wsi: Rościszewski, Szczepanik, Pawliszyn, Żymańczyk, Derkacz, Gołębiowski, Skrzypnik, Hewryk, Kuczerka, Niemczyk, Praksedy, Świerżko, Bodnar,
Wolanin, Chwastowski, Cięński, Jaszczyk, Sobczak. Wieś Burakówka położona była na terenie głębokiego jaru nad rzeką Dżuryn. Rzeka wypływała z wioski Dżuryn i płynęła przez wsie: Połowce, Pauszówka, Bazar, Burakówka, Słobódka, Popowce, Koszyłowce, Sadki, Czerwonogród i tam wpadała do Dniestru. W miejsce drewnianego folwarku zbudowano kamienny, obok niego gorzelnię i młyn. Drewniana cerkiew w Burakówce zbudowana w niepamiętnych czasach, najprawdopodobniej za panowania księcia halicko-włodzimierskiego Daniły. Kronika cerkiewna wspomina, że chłopi ze wsi zbudowali w XIV wieku drewnianą cerkiew. Za panowania Kazimierza Wielkiego, kiedy to na całym Podolu budowano kamienne zamki, Polacy i Rusini na miejscu spalonej cerkwi budują nową, murowaną. Do komitetu budowy zostali wybrani gospodarze ze wsi: Rusin Homeniuk i Polacy – Żymańczyk i Sobczak. We wsi nie było parafii, duchowni dojeżdżali. Ruscy księża bardzo często pochodzili z polskich rodzin m.in. ksiądz Adykowski i ksiądz Paluch. Na probostwie rozmawiano po polsku. Ostatnim cerkiewnym duchownym – przed 1939 rokiem był pop Czużak. Jego żoną była siostra duchownego z Capowa. Mieli dwójkę dzieci –Myrona i Marusię. Oboje robili wszystko, by poróżnić społeczność wiejską, doprowadzając do antagonizmów pomiędzy nami a Rusinami (zwanymi później Ukraińcami).Wzajemna niechęć i wrogość spowodowana sprzecznością interesów (w przypadku gospodarzy w Burakówce aż nadto widoczna) i różnicą poglądów (chęć zbudowania samoistnej Ukrainy).W późniejszym okresie, na tej bazie, uwidocznili się banderowcy mordując najpierw Żydów, a potem Polaków. Kiedyś Burakówka należała do parafii w Czerwonogrodzie, oddalonym od nas ponad 20 km. Nie mając kościoła, ludzie zmuszeni byli do uczęszczania na msze święte do ruskiej cerkwi. Nie ma się czemu dziwić, następowało bowiem powolne wynarodowienie, zaczęła zanikać wiara katolicka. W 1861 r. parafia w Czerwonogrodzie została podzielona. Burakówka została włączona do nowej parafii w Jazłowcu. Nie mając katolickiego kościoła, ludność naszej wsi korzystała z cerkwi, na przemian z duchownym cerkiewnym. Doszło jednak do rozłamu, kiedy proboszcz parafii w Jazłowcu zażądał od popa wydania metryk chrztu i ślubów. Cerkiewny nie wydał dokumentów, każąc jednocześnie zamknąć drzwi cerkwi przed Polakami. Wierni zabrali jednak z cerkwi nasze szaty liturgiczne i kielichy i urządzili prowizoryczną kaplicę w stodole u pobliskiego gospodarza. Proboszcz parafii w Jazłowcu ks. Turski rozpoczął w Burakówce budowę kościoła wyznania rzymsko – katolickiego, który został poświęcony w roku 1882.Warto nadmienić, że późniejszy kardynał Sapieha, który w 1893r otrzymał święcenia kapłańskie, w roku 1894 dekretem arcybiskupa Seweryna Morawskiego został skierowany do pracy w parafii w Jazłowcu, gdzie pełnił obowiązki kapelana panien z rodzin ziemiańskich przy domu Zgromadzenia Sióstr Niepokalanego Poczęcia NMP. Ubiegał się o parafię Dunajów, został jednak wysłany do parafii Skała, której ostatecznie nie objął. W 1920r. parafia w Jazłowcu zostaje podzielona i Burakówka, gdzie mieszka najwięcej Polaków, zostaje siedzibą parafii pod wezwaniem Św. Józefa. Do naszej parafii zostaje przydzielonych 9 wsi i przysiółków: Słobudka, Biała, Pozeże, Popowce, Koszyłowce, Capowce, Bazar, Kościuszkówka i Czahor. Następnie zbudowano plebanię i organistówkę, gdzie dodatkowo, czasowo uczono dzieci chodzące do I i II klasy szkoły powszechnej. Posługę duszpasterską w naszej parafii sprawiali jeszcze księża: Kulpa, Klecin, Grygiel, Myśliwy, Matłowski, Florek, Sozański, Lewandowski i Dola. Ksiądz Lewandowski we wrześniu 1939r.otrzymał powołanie do wojska, brał udział w kampanii wrześniowej i dostał się do niemieckiej niewoli. Jego dalszy los nie jest znany. Ksiądz Dola dotarł do naszej wsi jakiś czas po tym, jak odszedł na wojnę ksiądz Lewandowski. Zatrzymał się u nas czasowo jako uciekinier przed Niemcami ze Śląska. Po zamordowaniu kuzynki Barbary Zielińskiej i jej męża przez banderowców w 1943r., opuścił parafię. Podczas banderowskiego napadu na Zielińskich szczęśliwie uratowało się małe dziecko, które schowało się pod łóżko. W czasie repatriacji, dziecko wraz z babcią księdza Doli wyjechali na Ziemie Zachodnie. Ksiądz Dola zmarł na parafii w Lubinie i tam jest pochowany. Pierwszą szkołę powszechną, dwuklasową w Burakówce mieszkańcy zbudowali w 1883r. Następnie w 1900r. dobudowano jeszcze jedno pomieszczenie na III klasę i mieszkanie dla nauczyciela. Pierwszym nauczycielem w Burakówce był pan Lewicki, który w organistówce uczył dwie klasy. Od roku 1898 dzieci uczyły siostry zakonne – Teresa, Helena i Stanisława Świeżko. W 1937r. powiatowe władze z Zaleszczyk przysłały świecką nauczycielkę Annę Hołodnikównę. Było to młoda osoba, dopiero co po ukończonej szkole nauczycielskiej. W owym czasie władze nastawiały się na obsadzanie stanowisk nauczycieli wiejskich osobami świeckimi. Zakonnice były wypierane do klasztorów, pracę na wsi rozpoczynali młodzi nauczyciele, z których większość była bezrobotna. Zmieniali się właściciele. Ostatnimi po rozbiorach, którzy nabyli folwark Burakówka była ormiańska rodzina Romaszkan. Za panowania Potockich w Jazłowcu, zwanych później Jazłowieckimi, w Burakówce Polacy i Rusini wspólnymi siłami zbudowali murowaną cerkiew w miejscu dawnej drewnianej zniszczonej podczas najazdów. Szlachta ormiańska, która posiadała wielkie majątki na całym Podolu, cerkwie budowała we wszystkich większych wsiach. W ten oto sposób wynarodowiano ludność polską. W sąsiedniej Słobódce mieszkała ormiańska szlachta zagrodowa mająca nawet własne herby. Po wymarciu dotychczasowych właścicieli folwarku w Burakówce ostatnimi zostają dwie siostry Romaszkan, które podzieliły się majątkiem. Młodsza z nich wychodzi za mąż za Cińskiego ze Lwowa i dziedziczy Czahor i Połowce. Starsza wychodzi za mąż za hrabiego Bondę i mieszka w Wiedniu. Po I wojnie światowej, aż do 1939r., folwark w Burakówce administruje siostrzeniec hrabiego Bondy, niejaki Ciński.
W Burakówce krzyżowało się wiele dróg, z Dżuryna do Zaleszczyk (szosa),z Jazłowca przez Czahor do Tłustego. Z Czortkowa przez Jagielnicę na Horodeńkę. Wioska umownie dzieliła się na trzy części: „Środek”, „Za dworem” i „Załucze”. Pole dookoła wioski nazywano od północy „Za dworem”, od wschodu „Czerwona góra”, „Hrobelka”, „Koło figury”, „Żłób”. Za wysokim wzniesieniem nad Dżurynem była nizina zw.”Moczary”, następne pola zwano „Trawną”, „Łozy” i „Rokity”, na południu „Załucze”, od zachodu Wojciechowo, Biało, Sandygóra, Zamogiła.Za gościńcem były tzw.„Czaryk Góry”. Na środku wsi dwór pański, młyn, karczma i spalona w czasie wojny gorzelnia. Obok cerkwi była siedziba kancelarii gromadzkiej, a także wybudowana przez Rusinów w 1922r. na ich potrzeby – kooperatywa, tak zwano ich Dom Ludowy. Szkoła powszechna wybudowana była na Załuczu, murowany kościół pw. Św. Józefa za starym cmentarzem. Wieś była duża i bogata. Prowadzono szeroką działalność kulturalną i polityczną, młodzież w Kole Młodzieży i związku „Strzelec”, starsi w Stronnictwie Ludowym. Organizowano występy, działalność prowadził amatorski teatr wiejski. We wsi były dwa sklepy, Kasa Stefczyka, prężnie działało Kółko Rolnicze i Spółdzielnia Mleczarska mająca 8 filii w miejscowościach: Słobudka, Biało, Kościuszkówka, Popowce, Capowce, Podśniatynka, Latacz, Drohaczówka. Po zniesieniu pańszczyzny we wsi wybierani byli wójtowie. Kolejno byli nimi; Zaskocki, Skrzypnik, Dmytryszyn, Tomasz Żymańczyk, Wincenty Żymańczyk, Hajducki. Mieszkający we wsi Rusini prowadzili także swoją działalność polityczną i kulturalną, mając np. przysposobienie wojskowe. W 1939r., po reorganizacji urzędu gminnego, na sołtysa wsi wybrano Wincentego Żymańczyka, ten jednak szybko zrzekł się swojej funkcji na rzecz Piotra Żymańczyka. Nowy sołtys poprzez swoje kontakty faworyzował Rusinów, stając się szybko ich poplecznikiem. Utrzymywał poufne kontakty z sowiecką władzą po 17 września 1939r. Uniknął w ten sposób razem z bratem wywózki na Sybir. Nikogo ze wsi nie powiadomił o planowanej wywózce, pomimo, że bardzo dobrze o tym wiedział.
 

(od lewej) Teodor Woźniak i ojciec Stanisława – Antoni Skrzypnik.

1955 r. koledzy z wojska.

Rodzice gospodarzyli na 8 morgach pola. Z czasem dokupywali jeszcze pojedyncze kawałki od ludzi, którzy często wyjeżdżali za chlebem do Ameryki. Większość z nich wracała z gotówką, zakładała rodziny i budowała nowe domy. Gospodarstwo liczyło trzy krowy, kilka jałówek, 2 konie i pasiekę. Tato miał starszego brata Kaliksta Skrzypnika, który ożenił się z najstarszą siostrą mamy – Anną oraz młodszego brata Władysława i siostry: Elżbietę i Annę. Urodził się w 1901r., jego rodzicami byli Szymon Skrzypnik i Anna zd. Chwastowska. Dziadka od strony mamy nie pamiętam. Zmarł, po tym, gdy powrócił jako legionista z I wojny światowej. Babcia Justyna wyszła za mąż za Szwaluka. Rodzice gospodarzyli. Zebrane plony sprzedawali najczęściej na targu w Tłustem, chociaż do Czortkowa było znacznie bliżej. Niejednokrotnie zboże tato odstawiał do magazynów w Tłustem. Były tam lepsze ceny z powodu większej ilości handlujących Żydów. We wsi gospodarzyły rodziny; Żymańczyk, Jaszczyk, Chwastowski, Kawecki, Rakoczy, Wawrów, Widecki, Bodnar, Szymanowski, Szczepanik, Kościk, Łabanda, Wolanin, Herman, Domański, Zaskocki, Szwaluk , Cyganiuk, Hajducki, Logoń, Rzepczyński, Borbulak, Pawliszyn, Drofiszyn, Padolski, Skrzypnik i wielu innych. Znani byli mi Rusini; Homeniuk, Kuczyński, Nyczaj, Diduch, Bahryj, Dorosz, Żowtiuk, Melnyk, Tymków, Dmytryk, Hryńczuk, Pawłyk, Dżogan, Derczak, Bojczuk, Mohyluk, Maśniuk, Torkot, Koszut, Huzij. Mieszkali też Żydzi: Biller, Fischof, Akseblerad, Ajzmar, Karpil, Szechmej, Knol, Psemina, Gecko. Było też sporo osadników osiadłych na ziemi nadanej przez państwo: Sokołowski, Furkałowski, Baniukowski, Markowski, Zieliński, Ziółkowski, Rakowski, Bielan, Matys, Gutowski, Gruszewski.
Urodziłem się w Burakówce, powiat Zaleszczyki, dnia 13 listopada 1926r. w rodzinie Antoniego Skrzypnika i Marii zd. Szwaluk. Oprócz Anny, żony stryja Kaliksta, mama miała jeszcze 2 młodsze siostry, Wiktorię, późniejszą Pawliszyn i Anastazję, która wyjechała do Kanady i tam pozostała. Byłem najstarszy z 3 braci. Po mnie w 1928r. urodził się Eugeniusz, lecz zmarł. Najmłodszym był Tadeusz, urodzony w 1931r. Do szkoły powszechnej zacząłem uczęszczać w 1933r. i ukończyłem 6 klas. Więcej się nie dało, bo wybuchła wojna. Religii w szkole uczyła mnie siostra zakonna ze Zgromadzenia Franciszkanek Rodziny Maryi w Burakówce. Siostry franciszkanki przybyły do wsi w 1906r. i prowadziły miejscową Szkołę Ludową. Na stałe zamieszkiwały we wsi 4 siostry. Niekiedy religii uczył nas także ks. proboszcz Sozański. Był już w podeszłym wieku i dlatego więcej godzin lekcyjnych spędzaliśmy z siostrą zakonną. Następcą księdza Sozańskiego był ks. Lewandowski, o którym wspominałem już, że we wrześniu 1939r. otrzymał powołanie do wojska. Do szkoły w Burakówce chodzili ze mną: Adolf Mostowy, Władek i Tadek Skrzypnik, Bolek Żymańczyk , Szczepanik, Janina Rzepczyńska, Bronia Niemczyk, a także Rusini i dwójka Żydów. Do 7 klasy już nie poszliśmy. Wybuchła wojna. Już dużo wcześniej, zwłaszcza wiosną 1939r., pełno było napięcia politycznego. Biedota, Ukraińcy w szczególności cieszyli się, że wojna jest blisko. We wsi mieli swoje „gumowe ucho”, wieloletniego bywalca zakładów karnych II Rzeczypospolitej, ukraińskiego komunistę Horyczaka. Obszarnicy i polscy właściciele ziemscy nie wierzyli, że dojdzie do IV rozbioru Polski. Właściciel majątku w Burakówce, hrabia Ciński, miał potężne zadłużenie wobec skarbu państwa. Od jakiegoś czasu nie płacił podatku gruntowego. We wsi zjawił się pełnomocnik starostwa powiatowego i nastąpiło zajęcie 60 ha ziemi w Hrebelkach, w pobliżu kolonii Kościuszkówka. Urzędnicy wspólnie sołtysem i prezesem Kółka Rolniczego, moim stryjem Kalikstem Skrzypnikiem, rozdzielili tą ziemię pomiędzy polskich rolników, całkowicie pomijając Ukraińców. To wywołało nienawiść żyjących dotąd w zgodzie sąsiadów. Jesienią 1938r. nowi dzierżawcy, członkowie Kółka Rolniczego, chcąc zagospodarować ziemię, posiali na niej żyto. Właściciel wraz z fornalami kazał zaorać rosnące już zboże i powtórnie obsiał swoim. Powstała nieformalna bitwa między chłopami a fornalami z drugiej strony. Znużeni ciężką pracą na roli, nawet nie spostrzegliśmy, że ogłoszono mobilizację do wojska. Zostałem wyznaczony do rozwożenia po wszystkich koloniach kart mobilizacyjnych. Nie zdążyłem nawet pożegnać się z najbliższymi z rodziny Skrzypników, którzy poszli na front.17 września 1939r. przed południem idę w stronę kościoła. Koło Kółka Rolniczego zauważyłem polski samochód wojskowy. Do wsi nadciągnęła kompania żołnierzy z Czortkowa. W mieście tym stacjonował sztab Korpusu Ochrony Pogranicza. Rozłożyli się pod Domem Ludowym, odpoczywali podczas marszu w stronę Zaleszczyk do granicy z Rumunią. Gospodynie szykowały żołnierzom jedzenie. Niestety, nie zdążyli nawet zacząć, gdy od strony Czahoru za wysokim jarem rzeki Dżuryn pokazała się sowiecka kawaleria. Zarządzono natychmiastowy wymarsz, celem uniknięcia strzelaniny w centrum wsi, boczną drogą ok.300 m za polami majątku w kierunku na Kościołowce. Niestety, na tym kierunku byli już Sowieci. Skierowali się zatem w kierunku zachodnim na Jazłowiec. Tam na wszelki wypadek okopali się. Nocą nastąpiło rozformowanie kompanii. Żołnierze przebrali się w cywilne ubrania otrzymane od chłopów z okolicznych wsi. Wszyscy chętni podoficerowie na własną rękę wraz z oficerami przedzierali się w kierunku granicy do Rumunii. Właściciel majątku – hrabia Ciński, ostrzeżony w ostatniej chwili, uciekł końmi do Rumunii. Po wojnie powrócił na Ziemie Zachodnie i osiadł we Wrocławiu. Opuszczony dwór i majątek ziemski zaczęli, oczywiście, grabić Ukraińcy. Zabierali co się tylko dało, meble, wyposażenie mieszkań, okna, boazerie, konie, krowy i inny żywy inwentarz. Ograbili obydwa nasze sklepy. W ciągu paru dni ze świetnie prosperującego majątku pozostał jedynie obraz nędzy i rozpaczy. Zaczęli też między siebie dzielić ziemię hrabiego Cińskiego. Już wtedy, na początku wojny, nastał ukraiński terror. W szkole wprowadzono obowiązek nauczania języka ukraińskiego. Nikomu to się nie podobało, bo dzieci polskich była większość, natomiast ukraińskich garstka. Ukraińcy postanowili większą społeczność wiejską zlikwidować. W tym celu Sowietom podano nazwiska tych, co otrzymali parcele w Łozach jako koloniści Piłsudskiego i mieli zostać przez to wywiezieni na Sybir. Nikt, oprócz nich, nie mógł spodziewać się wywózki. Potem na listach znaleźli się wiejscy działacze członkowie Stronnictwa Ludowego, nauczyciele, leśnicy, urzędnicy gminni, starostowie, policjanci i wszystkich wymienionych najbliższe rodziny. Lista do wywozu powstała też w sąsiedniej wsi Bazar, lecz z niej nie wywieziono nikogo. Ukraińcy stanęli murem za Polakami. W Burakówce na odwrót, zawzięli się na nas, bo nie dostali ziemi z podziału majątku Cińskiego. Zebraliśmy swoje oszczędności, policzyliśmy, sprzedaliśmy trochę zboża, było parę groszy i wszyscy postanowili uciekać do Rumunii. Czekaliśmy tylko na cieplejsze dni, poprawienie pogody i w drogę. Nie zdążyliśmy jednak!
Jest bardzo mroźny poranek, właściwie jeszcze noc, wokół ciemno, sobota 10 lutego 1940r., parę minut po godzinie 6.00. Ciszę nocną przerywa silny łomot i kopanie w drzwi chałupy. Momentalnie wszystkich domowników postawiło na równe nogi. Ojciec pyta – kto tam? – Otwieraj drzwi! Weszli do środka. NKWD-zista w czapce ze szpicem na głowie i trzech Ukraińców, jeden obcy z karabinem na sznurku, dwóch z naszej wsi. – Oddaj broń! – pada rozkaz. – Broni nie posiadam – wydusił z siebie ojciec. – W imieniu sowieckiej włastii przesiedlamy was na drugą obłast. Posadzili ojca za stołem. Mnie i mamie kazali się pakować. Mamę sparaliżował strach, odebrał zdolność prawidłowego myślenia. W pierwszej chwili zaczęła pakować rzeczy nieprzydatne do podróży. Mogliśmy zabrać tylko to, co było w domu na dole, na strych nie wolno było nam wchodzić, dostaliśmy na to 15 minut. Zabieraliśmy pościel, ubrania, pierzyny, koce, mąkę, kaszę i smalec. Wszystko, co spakowaliśmy, wynosiliśmy na podwórko. Na dworze czekały już sanie zaprzężone w dwa konie, jeden nasz, drugi z majątku (zabrał go niedawno rabujący Ukrainiec).Musieliśmy zostawić cały majątek ruchomy i nieruchomy. W domu pozostały krowy, drugi koń, świnie, owce, kury i kaczki, nic nam nie wolno było zabrać ze sobą. W domu brakowało młodszego brata. Tadek poprzedniego dnia zaraz po szkole poszedł do cioci Anny i pozostał u nich na noc. Nie wiedzieliśmy, co z nim jest, nie mogliśmy zostawić go samego w domu. Nie zdawaliśmy też sobie z tego sprawy, że stryja Kaliksta także wywożą. NKWD-zista zgodził się, by ojciec pojechał z uzbrojonym Ukraińcem do wsi po mojego brata. Dom nasz zamknął Ukrainiec, zabierając klucz ze sobą. Nie pozostawiono nam na piśmie żadnego protokołu przejęcia naszego majątku. Zresztą, i co mielibyśmy z tym zrobić, nie miał żadnej wartości i prawa do rekompensaty. Ruszyliśmy z płaczem w nieznane.Za nami pozostał cały dorobek życia moich rodziców Antoniego i Marii Skrzypników. Ze wsi dobiegały nas odgłosy zwierząt gospodarskich, lament, płacz dzieci i dorosłych, ujadanie psów. W tym zgiełku wieziono nas na koniec wsi pod Słobódkę, gdzie wszyscy się zbierali. Mróz nie ustępował, temperatura nieznacznie podskoczyła, dalej było ponad 30 stopni mrozu. W pustym polu dodatkowo niesamowicie wiało. Aresztowania trwały od wczesnego rana do późnego wieczora. Ludzie byli zmarznięci, zdezorientowani. Nikt nie wiedział, co będzie dalej. Nikt nie przypuszczał, jak długa czeka ich podróż. Gdy, według Sowietów, wszyscy dotarli, przeliczono jeszcze sanie i pod nadzorem sowieckich żołnierzy i Ukraińców, ruszyliśmy dalej w kierunku odległej o 24 km stacji kolejowej Worwulińce. W śnieżnej zadymce, przy ciągle padającym śniegu, jazda trwała cały dzień. Po siedemnastej więźniów przywieziono na pobliską stację kolejową. Dotarliśmy wreszcie na miejsce, na bocznicy kolejowej stała długa kolejka sań i furmanek załadowanych rodzinami z całej okolicy. Do numerowanych brudnych węglarek ładowano po 8-10 rodzin. Załadowano nas dopiero o 4 nad ranem, dnia 11 lutego, bowiem brakowało już wagonów do załadunku. Sowieci nie spodziewali się tak dużej ilości aresztowanych z całego powiatu zaleszczyckiego. Pociąg ze stacji Worwulińce wyruszył dopiero w poniedziałek rano 12 lutego 1940r. w kierunku wschodnim. W wagonach brakowało okien, drzwi zostały zaśrubowane i okręcone drutem kolczastym. W ciemnym wagonie, przez szpary wydrążone w deskach, patrzyliśmy dokąd jedziemy. Przez Tłuste i Czortków dojechaliśmy do Husiatyna. Tu, nad rzeką Zbrucz, przebiegała granica z Rosją. Poza tym nastąpił przeładunek do ruskich wagonów, bo tory u nich szersze. Wagony były już inne, z oknami i pryczami do spania. Pośrodku każdego wagonu był mały okrągły piec do ogrzewania i gotowania, drzewo i trochę węgla. Cała pościel i lżejsze rzeczy poszły na górę, na dole siedzieliśmy w czasie jazdy i pożywiania się. Było tu lepiej, zwłaszcza cieplej, bo mróz nie odpuszczał. Obok pieca przy zaryglowanych drzwiach był otwór – ubikacja typu tureckiego, na kucąco. Razem z nami w wagonie jechała rodzina stryja Kaliksta. Wszyscy zastanawiali się, nie tylko my, dlaczego nas wywożą? Wszyscy osadnicy Piłsudskiego widzieli, że są na liście wywozowej. Mogli się do tak ciężkiej drogi przygotować, zabrali większe zapasy kaszy, mąki, smalcu i innych niezbędnych do drogi produktów żywnościowych. Spodziewali się najgorszego i nie pomylili się. My, mając 15 minut na spakowanie, łapaliśmy co tylko weszło nam do ręki. Dlaczego akurat tato z rodziną? Stryj Kalikst Skrzypnik był prezesem Kółka Rolniczego, wspólnie z innymi uprawiał przydzielone pole. Tato należał także do Kółka Rolniczego. Obaj pełnili jakieś społeczne funkcje. Poza tym ojciec prowadził rachunkowość w sklepie. Do tego przyczepili się Ukraińcy, umieszczając obu na liście wywozowej na Sybir. Wywieziono z Burakówki 26 polskich rodzin, łącznie 106 osób. Były to rodziny: Wincenty, Marian, Józef, Stanisław, Wojciech, Łukasz, Michał i Antoni Żymańczyk, Antoni Roszczuk, Kalikst, Antoni, Józef i Jan Skrzypnik, Michał, Bronisław i Tomasz Jaszczyk, Ludwik Niemczyk, Bartłomiej i Antoni Sobczak, Piotr i Józef Sobczyszyn, Jan Kościk, Łukasz i Józef Szczepanik, Stanisław Żuczkowski i Stefan Chwastowski. Będący na liście Mikołaj Jaszczyk, sekretarz urzędu gminnego, zdołał zbiec do Rumunii. Sołtys Piotr Żymańczyk za swoje „wcześniejsze zasługi” nie został wywieziony.
 

Abakan stolica Chakasji, sobór Przemienienia Pańskiego, w tej cerkwi spaliśmy podczas wywózki.

Burakówka 1935 r. młodzież żeńska z ks. proboszczem.

Burakówka lata 20-te.

Członkowie Spółdzielni Mleczarskiej w Burakówce – 1937 r.

W dalszą drogę ruszyliśmy następnego dnia. Przez małe zakratowane okienka widziałem, jak mijaliśmy Kijów, Kursk, Penzę, Kujbyszew. Po tygodniu dotarliśmy na Ural do Świerdłowska, gdzie na bocznicy kolejowej staliśmy przeszło dobę. Mijały nas różne pociągi z Białostocczyzny, Wileńszczyzny, ze Lwowa , z Wołynia. W pewnym momencie zauważyłem stojącego obok pociągu starszego Kozaka. Zapytałem, czy nie wie, dokąd nas mogą zawieźć? Ku mojemu zdziwieniu, odpowiedział w ten sposób: – Jak w lewo na północ, to do Archangielska, jak w prawo, to na południe, do Kazachstanu, a jak na wprost to na Syberię.
Zima nie ustępowała, była coraz sroższa. Temperatura dochodziła do minus 40 stopni C. Pojechaliśmy jednak na wprost, na Syberię przez Pietropawłowsk, Tomsk, Nowosybirsk. W trakcie „podróży”, wg ruskiej instrukcji, miano wydawać dziennie jeden gorący posiłek. W wagonie zmieściło się nas 30 osób. Żywność i wodę dostarczano rzadko i nieregularnie, stąd wiele ludzkich tragedii już po drodze na zesłanie. Początkowo na trasie do Kujbyszewa jedzenie podawano nocą, by zapewne miejscowa ludność nie wiedziała o transportach ludzi. Kipiatok, „zupę”, soloną rybę i jakąś kaszę roznoszono nieregularnie. Dopiero za Uralem, gdy dotarliśmy w dalsze rejony ZSRR, posiłki zaczęto wydawać w dzień. Podawano najczęściej 2 wiadra zupy, trochę wody na herbatę i suchy prowiant. Zapasów w naszym wagonie prawie nie mieliśmy, gdyż nikt z naszych ludzi nie spodziewał się wywózki. Wprawdzie koloniści z Kościuszkówki wiedzieli, że są na liście, spodziewali się ewentualnej deportacji, mogli zatem takie zapasy porobić i większość z nich takowe miała. Można było zabrać więcej kaszy, mąki czy makaronów, by przetrwać to najgorsze. Nie wiedzieliśmy, że najgorsze dopiero przed nami. W całym transporcie panował głód i straszliwe pragnienie. Szerzyły się choroby, szczególnie wśród dzieci, które stanowiły połowę wywożonych. Głównie biegunki, gorączka, zaziębienia (normalność w takiej temperaturze powietrza).Do tego dochodziło załamanie psychiczne, co potęgowało śmiertelność wśród dzieci i starszych. Zmarłych kazano wynosić i układać wzdłuż torów, jednak silny opór jadących spowodował, że przenoszono je na tył pociągu do wagonu trupiarni, by się zgadzała liczba transportowanych. A pociąg jechał dalej. W pociągu miał też być personel medyczny. Rzeczywistość była jednak bardzo odległa od humanitarnej sowieckiej instrukcji, której z założenia nikt nie miał zamiaru przestrzegać i co charakterystyczne dla systemu – normą było ciągłe używanie kłamstw. W Nowosybirsku, po tylu dniach bez mycia i kąpania, zapędzono wszystkich do łaźni. Mróz, ubrania na haki i do parowej łaźni. Co z tego, że chwilowo byliśmy bardziej czyści, kiedy trzeba było z powrotem ubrać się w brudne i cuchnące rzeczy. Przynajmniej zostały zdezynfekowane i nie łaziły już po nas te okropne wszy. Na stacjach „witały Palaczków” grupy okutanych w chustki kobiet, ciekawych, jak wyglądają „wragi naroda”. Chciały pierwsze wykorzystać możliwość zdobycia jakichś rzeczy poprzez jedyny uprawiany tu handel wymienny, za jakąś strawę. Chętnych nie brakowało. Po trzech tygodniach „podróży” dotarliśmy do miasta Kańsk w irkuckiej obłasti, która położona jest w południowo-wschodniej Syberii. Miasto leży na rzeką Kan (dopływ Jeniseju), na wschód od Krasnojarska, przy Kolei Transsyberyjskiej. Cały transport podzielono na 3 części.12 rodzin z naszej wsi trafiło do Krasnojarskiego Kraju,10 rodzin na Kalucze, w tym wszyscy Jaszczykowie. Dwie rodziny Skrzypników, tatę i stryja Kaliksta skierowano na Polenczyt. Po jednodniowym postoju, na stację kolejową w Kańsku podstawiono samochody ciężarowe. Zawieźli nas do miejscowego teatru na kolejny nocleg. Wszystkie rodziny rozłożyły się w dużej sali widowiskowej na podłodze, podano trochę zupy i chleba. Przy scenie stał duży posąg Lenina z wyciągniętą ręką. Ktoś w nocy powiesił na niej pustą torbę. Rano myśleliśmy, że NKWD-zistów trafi i zaczną do nas strzelać. Wyglądało to tak, że puściliśmy wodza rewolucji z torbami. Powtórnie załadowano nas na samochody i jadąc 60 km w kierunku północno-wschodnim dotarliśmy do Abakanu, stolicy Chakasji, leżącej u ujścia rzeki Abakan do Jeniseju. „Specpieriesieleńców” na noc umieszczono w cerkwi Przemienienia Pańskiego, która wydała się cudownym schronieniem. Osłaniała przed zimnem i wiatrem, gdyż rano załadowano nas na nieosłonięte niczym ciężarówki i tak przy bardzo niskiej temperaturze, przy wiejącym zewsząd wietrze, jechaliśmy cały dzień. Na noc podali trochę chleba i gorącej wody. Wcześnie rano pobudka i ładowanie wszystkich na sanie. Na jednych nasz bagaż i tato, na drugim stryj ze swoim bagażem, na następnych nasze rodziny i pozostali ludzie. Okryliśmy się ciuchami, pierzynami, czym się tylko dało, czekała nas długa i niebezpieczna podróż. Przywiązani zostaliśmy powrozami, by przypadkiem na zakrętach nie wypaść z sań. Sanie były szerokie, dodatkowo miały po bokach podpory, by się nie wywracały. Każde sanie ciągnął jeden koń z olbrzymim pałąkiem zamiast chomąta. Tak zaczęła się moja najdłuższa w życiu sanna. Wjechaliśmy głęboko w tajgę, jechaliśmy od wioski do wioski, gdzie nocowaliśmy w miejscowych szkołach. Na przedostatnim postoju podano nam do jedzenia zgniłe śledzie. Jeden z naszych ludzi jadących w transporcie, niejaki Maślanka, dostał zatrucia pokarmowego. Po tygodniu jazdy,4 marca 1940r., dotarliśmy do miejscowości Polenczyt w obwodzie czuńskim. Była tutaj olbrzymia czuńska baza traktorowa,15 traktorów, stalińce – jak myśmy je nazywali. Zakwaterowali nas w szkole i oczekiwaliśmy, co będzie dalej. Niebawem zmarł pan Maślanka.10 marca1940r, a była to niedziela, dotarliśmy do położonej głęboko w tajdze nad szeroką rzeką Czumą, osady Jakunin,14 km od bazy w Polenczyt. Zostaliśmy skierowani do olbrzymiego baraku, zakwaterowanych w nim było 60 ludzi z naszych stron, z powiatu zaleszczyckiego. Pośrodku piec do ogrzewania i gotowania. Wokół stały prycze. Rodzina od rodziny oddzielona była deskami, spód pryczy służył jako szafa, a góra jako stół i spanie. Mieszkały już tu rodziny: Kania, Krzywoń i Stoczki. Rodzina Łanków przywiozła zmarłego Maślankę i nazajutrz rano rozpoczęliśmy przygotowania do jego pogrzebu. Wybraliśmy miejsce na górce obok baraku. Najpierw rozpaliliśmy ognisko, by rozgrzać zamarzniętą na metr ziemię. Desek nie było, ruscy dali trochę gwoździ, z belek skleciliśmy prowizoryczną trumnę i tak odbył się katolicki pogrzeb, bez księdza, ale z modlitwą. Po pogrzebie od razu wszyscy mężczyźni, wyrośnięte dziewczyny i mocne kobiety, zostali skierowani do lasu, celem wycinki drzew. Praca była bardzo ciężka, trwała zazwyczaj 10 godzin, od rana do wieczora na trzaskającym mrozie. Ogrzać się można było przy palących gałęziach drzew. Codziennie rano, gdy się tylko wszyscy obudzili, pani Kaniowa zaczynała modlitwę poranną i śpiewała godzinki, jedni z nią śpiewali, a inni płakali. W każdy piątek odprawiano drogę krzyżową, pościliśmy przez cały tydzień, wiadomo, o mięsie i innych smakołykach mogliśmy tylko pomarzyć. W niedzielę odmawialiśmy różne modlitwy i gorzkie żale. Na Wielkanoc jedna z pań jakimś cudem upiekła u ruskich placek, ktoś znalazł jajko, ugotowaliśmy je. 60 osób jednym jajkiem i plackiem podzieliło się i takie mieliśmy wielkanocne śniadanie. Niebawem 40-letniego ojca zabrano do pracy w bazie Polenczyt, zwozili tam drzewo z tajgi na olbrzymi plac. Na sanie ładowali 40 kubików drzewa, cztery do pięciu razy w ciągu dnia. Duży traktor gąsiennicowy, zwany przez nas stalińcem, zwoził to nad rzekę. Tam następował rozładunek na sztaple, czekało to wszystko do wiosny, kiedy szeroka Czuna była wolna od lodu i kry i spławiano do dużych tartaków w dół rzeki. Raz w tygodniu trzeba było wymienić bieliznę i pościel, fasowało się rękawice, a porwane trzeba było połatać. Ze względu na olbrzymie mrozy, mieliśmy buty skórzane, dodatkowo, by nie było w nich zimno, szyliśmy ze szmat tzw. barłacze. Pracować trzeba było w temperaturze od minus 30 do minus 45 stopni C. Pieczę nad nami sprawował srogi NKWD-zista w mundurze i z bronią, komandir Cypłakow. Zaczęliśmy go prosić, by przerzucił nas bliżej pracującego w tajdze ojca. Zgodził się. Te rodziny, których mężowie pracowali przy rozładunku drewna, zostały przerzucone bliżej nich,3 km od miejsca pracy mojego taty. Umieścili nas w baraku na polu, kołchoźnicy latem w nim spali, obrabiając pole. My musieliśmy wytrzymać w letnim baraku zimą, nie było innego wyjścia. W naszym baraku spały 4 rodziny, 2 Skrzypników, Krzywoń i Tabis. W tym też baraku pani Krzywoń urodziła córkę. Nie było mleka ani kaszy, a jednak zdrowa kobieta była, to i wykarmiła dziecko własną piersią. Później, gdy podrosło, jadło już to samo co my, zupy z grzybów, czarny chleb, suszone jagody, innego wyjścia nie było, tak przeżyło. Sybiraczce nadali imię Szura. Tam mieszkaliśmy do wiosny, potem znowu nas o 4 km przetransportowali do innego baraku, powtórnie 60-osobowego. Barak był tuż nad strumieniem. Przyszły wiosenne roztopy, tragedia. Nie można było do nas dojechać, a co to dopiero dojść. Jedzenie dostarczano w worku na grzbiecie konia, jednak pewnego razu koń o mało się nie utopił. W drugim baraku, gdzie przebywało 175 osób, wybuchła epidemia tyfusu. Do pracy chodziło zaledwie 4 mężczyzn. Rano w baraku gotowano dwa wiadra herbaty z łodyg czarnej jagody i podawano spragnionym chorym, którym dokuczała wysoka gorączka. Silniejsza i zdrowsza kobieta wstawała i gotowała jakąś zupinę ze znalezionych w lesie grzybów. Ludzie umierali jeden po drugim, osierocone dzieci zabierano do sowieckich Domów Dziecka. Na Syberii nic nie miało takiej wartości jak żywność. Otrzymywaliśmy tzw. „pajki”. Były to przydziały żywności w ilości 300 gramów chleba dziennie na osobę pracującą,120 gramów dla „iżdiwieńca” – dziecka do lat 11-12 (w zależności od ustalenia wieku przez komandira), które stanowiły zapłatę za ciężką pracę. Cześć ludzi miało to szczęście, że zostali zabrani do szpitala i przeżyli. Większość umarła z głodu. Każdego dnia śmierć zbierała swoje żniwo. Wieczna zmarzlina uniemożliwiała godne pochowanie zmarłych. Chowaliśmy ich na prowizorycznym cmentarzu, na górce, pozostali tam na wieki z dala od rodzinnego domu. Zimą zakopywano w śniegu, bo nie szło się dokopać, nocą podkradały się dzikie zwierzęta i rozszarpywały zwłoki. Dotarła też do nas dobra nowina. W odległości kilometra od osiedla Polanczyt zaczęto budować dla nas nowe wygodne baraki, było ich cztery. Pośrodku długi korytarz, pokoje, obok kuchnie z płytą do gotowania, oddzielne prycze. Na jeden barak przypadała ogólna łaźnia, można też było samemu wyprać bieliznę, mimo że brakowało mydła. Zaczęło się nowe życie. Znowu w jednym pomieszczeniu zamieszkały 4 rodziny, my i stryj oraz Wróblewscy i Juch. Młodzież została zmuszona do nauki w sowieckiej szkole, nieraz dochodziło do potyczek z tamtymi, nie dawaliśmy się, gdyż było nas ze dwudziestu. Wyzywali nas, że jesteśmy synami burżuazji. Tam jednak ukończyłem czwartą i piątą klasę. Wielu z nas miało podmrażane palce i nogi, brakowało obuwia, a przede wszystkim żywności. Kobiety nielegalnie chodziły do oddalonego o 10 km kołchozu, wymienić przywiezioną z domu odzież na trochę mąki, sera czy śmietany. Już dawno przywieziona z Polski pierzyna została wymieniona na jedzenie. Przyłapana na handlu osoba od razu trafiała na 24 godziny od aresztu – trupiarni, zbitej naprędce z kilku desek. Cypłakow krzyczał i straszył konsekwencjami. Letnią porą wszyscy mieszkańcy nosili na głowie siatki chroniące przed okropnymi muszkami i komarami, które cięły niesamowicie. Po ugryzieniu ciało niesamowicie swędziało, po drapaniu powstawały olbrzymie rany i wrzody. Jedynym znanym nam lekarstwem było przyłożenie listka babki lancetowatej, to pomagało. Wodę do gotowania nosiliśmy ze strumyka. Wraz z nastaniem lata (wszyscy zresztą znają to ruskie powiedzenie, że u nas tylko 9 miesięcy zimy, a potem lato i lato, niekończące się lato) do życia budziła się też przyroda. Na polanach tajgi kwitły piękne kwiaty, pojawiło się mnóstwo grzybów, wokół słychać było śpiew ptaków, dając nam otuchę i nadzieję do dalszego lepszego życia. Prawie cały sierpień 1941r .padał u nas deszcz. Po obfitych opadach, pojawiły się w niesamowitej ilości grzyby, trzeba było zrobić zapasy na zimę. Po skończonej pracy, kobiety każdego dnia wybierały się na grzybobranie. Któregoś dnia do baraku nie powróciła pani Hycko, zaginęła. Dwa dni szukali ją wszyscy mężczyźni, potem ruscy myśliwi i nic. Wszyscy ostatecznie stwierdzili, że zginęła, mógł ją rozszarpać niedźwiedź lub wilki. Pozostawiła 4-letniego syna, mąż wcześniej zmarł na zapalenie płuc. Przyszła niedziela, nagle ktoś wpada do naszego baraku i wrzeszczy: – Ludzie, ludzie chodźcie zobaczyć! Wszyscy wybiegają, patrzą – stoi Hyckowa, twarz pokrwawiona, ubranie poszarpane. Chodziła po tajdze, po gąszczu, usłyszała szczekanie psa, wyszła na jakąś dróżkę i trafiła do baraków. Jadła jagody, surowe grzyby, korzonki roślin. Spała pod olbrzymi świerkami, gdyż gałęzie tego drzewa sięgały ziemi, narwała trawy, zrobiła posłanie. Wielokrotnie widziała niedźwiedzice z młodymi, jak baraszkowały na polanach. Tak udało się jej przeżyć.
 

Kościół pw. Św. Józefa w Burakówce stan obecny.

Mapa wyjazdu na Syberię.

„Po układzie Sikorski – Majski w roku 1941 i wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej przez krótki okres karta odwróciła się na korzyść Polaków. Przywrócono im obywatelstwo polskie, a więc pewne prawa. Można było uzyska zezwolenia na przemieszczanie się do innych przysiółków, do korzystniejszych warunków, a nawet na wyjazd do innych republik, na południe. Mimo że intensywną pracę podjęły placówki Polskiej Ambasady w ZSRR, wiadomości o prawach Polaków docierały do dalekich zakątków z dużym opóźnieniem, często z takim, że już znowu nie można było z nich korzystać. Polaków uznano za obywateli polskich, ale odmówiono tego prawa obywatelom polskim innych narodowości, co się tyczy Żydów, Ukraińców i Białorusinów. Tzw. amnestię hamowano lokalnie z powodu dążenia administracji do zatrzymywania niewolniczej siły roboczej. Nastał 1942 rok. Któregoś poranka przy naszych barakach zjawił się uzbrojony komandir Cypłakow i nakazał zbiórkę wszystkich, celem przejścia do osiedla Palneczyt na mityng. W barakach mieszkał niejaki Froncz, grający na skrzypcach po wiejskich weselach. Zebrał dodatkowo muzykalne osoby, stworzyli kapelę. Wcześniej w znany tylko sobie sposób, zrobili bęben. Ustawili nas w czwórki i z kapelą na przedzie, szliśmy na zebranie. Na spotkanie wszystkich Polaków przyjechał przedstawiciel z Delegatury Ambasady Polskiej w Tulun k. Bracka w irkuckiej obłasti. Głos zabrał Naczelnik Osiedla, po nim przemówił przedstawiciel Delegatury. Powiedział, że w Moskwie podpisano układ Stalin – Sikorski i na mocy tego układu powstaje polska armia, dowódcą której został gen. Anders, a także, że zostajemy uwolnieni spod sowieckiej komendantury i mamy prawo przemieszczać się. Zaintonował polski hymn, sala zamilkła, ludzie zaczęli płakać. – Jak mamy śpiewać hymn, kiedy do tej pory nie wolno było nam nawet po polsku rozmawiać? Wstał z krzesła, odwrócił się do nas i rzekł: – Ludzie śmiało! Kapela zaczęła grać, śpiewaliśmy „Jeszcze Polska nie zginęła…”. Wszyscy płakali i śpiewali. Radość w sercach ogromna, jest nadzieja na lepsze jutro. Później otrzymaliśmy papiery, że możemy wyjeżdżać. Tylko dokąd, z kim? Brak jakiejkolwiek informacji zmuszał do pozostania. Czekaliśmy i pracowaliśmy, by żyć. Część mężczyzn zgłosiła się do wojska, chcieli walczyć o wolną Polskę, jak najszybciej uciec z Syberii. „Rzeczywistość” i teraz okazała się inna od obietnic. W konsekwencji, w tej strefie klimatu, wykończonych i głodnych ludzi atakowały i dziesiątkowały epidemie tyfusu, czerwonki i innych chorób. Właśnie w takie warunki, skrajnie odmienne, o bardzo niezdrowym klimacie, z premedytacją skierował Stalin żołnierzy formującego się wojska – byłych więźniów, nie zabezpieczając im znów pomimo umów i obietnic, pomieszczeń, umundurowania, żywności, elementarnych warunków sanitarnych. W tej części Związku Radzieckiego, jak i bezpośrednio po ewakuacji w Iranie, zmarła ogromna liczba ludzi, o czym świadczy wiele cmentarzysk, a przede wszystkim ten wielki cmentarz w Teheranie. W Rosji niewiele zachowało się mogił i chyba ani jeden polski cmentarz. W barakach osady Polanczyt przetrwaliśmy jeszcze srogą zimę 1942/43r. Młode małżeństwa, osoby samotne, matki z dziećmi zaczęły się zastanawiać, jak polepszyć swoje warunki życiowe. Wiosną z kilkoma innymi rodzinami zdecydowaliśmy się na wyjazd w inne miejsce. Ojciec pracujący przy spływie drewna zmuszony został do pozostania. Co jakiś czas z traktorowej bazy ciągnik z olbrzymimi 20 metrowymi saniami wyjeżdżał po paliwo. Razem z innymi zabraliśmy się do oddalonego o 60 km kołchozu. Niestety, nie chcieli nas przyjąć, twierdząc, że „rabota jest, chleba niet”. Zmuszeni byliśmy iść dalej. W następnej wsi Szełajewo znalazłem pracę w kołchozie. Chętnie mnie przyjęli, bo przybyła kolejna para rąk do pracy, a mężczyzn brakowało, wszyscy byli na froncie. Było już tu kilkanaście polskich rodzin. Mama chorowała, brat musiał dalej chodzić do ruskiej szkoły, a ja pracowałem w kołchozie. Dostałem parę koni, orałem, siałem, woziłem drewno z tajgi, siano z łąki. Pole, na którym miała być zasiana ozimina, całe lato odpoczywało. Jednak by zasiać, trzeba było olbrzymie hektary latem zaorać, a to była najgorsza robota. Nie ze względu na samą orkę, ale przez muszki i komary, które nam i koniom nie dawały spokoju. Jedynym wyjściem było wysmarowanie twarzy i koni specjalną miksturą z olejem z dziegciu. Dziegieć to lepka, ciemnobrązowa ciecz, powstała w wyniku rozkładowej suchej destylacji kory brzozowej. Proces wytapiania dziegciu trwał wiele godzin, a powstała substancja spływała do glinianego naczynia umieszczonego na dnie dołu. Dziegieć ma swoje niezwykłe właściwości oraz niepowtarzalny zapach, posiada właściwości antyseptyczne i bakteriobójcze. Niegdyś był bardzo rozpowszechniony i stosowany jako lek w chorobach skóry. Smarowaliśmy nim siebie i konie i tak trwaliśmy. Była to substancja mocno klejąca, muszki do niej lgnęły i dawały nam spokój. Pracowaliśmy od rana do wieczora. Aby to było możliwe, spaliśmy w prowizorycznych barakach na polu. Rano skoro świt wstawaliśmy i oraliśmy do godziny ósmej, dziewiątej. Potem, ze względu na muszki, przerwa i dalej po południu aż do wieczora. Końmi opiekował się koniuch, którego zadaniem było nakarmienie i napojenie koni w przerwach pomiędzy orkami. My odpoczywaliśmy albo szliśmy na ryby. Była to jedna z form zdobycia letniego pożywienia dla całej rodziny. Na zakrętach w miejscu płycizn, szerokiej i głębokiej syberyjskiej rzeki Czuna, stawialiśmy specjalne kosze pułapki – kałamarze. Było dużo leszczy i płoci, od czasu do czasu w ten sposób złowiliśmy szczupaka. Mama gotowała z nich na mleku wspaniałe zupy rybne. Skąd mleko? Otóż mieszkaliśmy w jednym domu z ruską gospodynią. Miała troje małych dzieci i krowę, stąd mleko. Razem gotowaliśmy i spaliśmy w jednym pomieszczeniu. W Szełajewie musieliśmy się zameldować, dostaliśmy przez to kartki żywnościowe. 300 gramów chleba na osobę,500 na robotnika, niewielką ilość mąki i coś tam jeszcze. Zebrane w ciągu kilki dni dawało większą ilość i można było już upiec jakiś placek na ogniu. Jedliśmy najczęściej to, co darmo dawała nam matka natura, jagody, kalarepę, lebiodę zbieraną w polu czy też grzyby i wspomniane ryby. Najgorzej było na przednówku, kiedy nic nie można było przynieść z pola lub z tajgi. Potem mama już mogła zgotować wodną kartoflankę, szczawiową lub najzdrowszą pokrzywową. Mieliśmy swój kąt u ruskiej gospodyni, mama pomagała jej w rożnych pracach, gdyż ona także pracowała w kołchozie. Jedną czwartą naszego pomieszczenia zajmował olbrzymi piec, gdzie zimą mieliśmy najcieplejsze miejsce do spania. Latem spaliśmy na podłodze, prowizoryczne łóżko dookoła obłożone było chwastami, a te polewane były wodą, by w nocy nie dochodziły do nas dokuczliwe pluskwy. Gospodyni w kołchozie mogła raz w roku kupić w nim prosiaka. Karmiliśmy go czym się tylko dało, najczęściej rano był wypuszczany z maleńkiego chlewika, szedł na łąkę i tam się pasł. Od czasu do czasu zaglądała za nim mama. Nie czekali długo. Gdy urósł do ok.60 kg, zapadła decyzja, by go zjeść. Teść kobiety pożyczył z kołchozu strzelbę i pozbyto się prosiaka, a przy okazji i nasza rodzina skorzystała. Potem dostaliśmy kawałeczek działki, mogliśmy posadzić kapustę i ziemniaki. Inne to już było życie. Ciągle jednak myśleliśmy o powrocie do domu rodzinnego. Znaleźliśmy wolne mieszkanie i wyprowadziliśmy się, bo uznaliśmy, że było nam za ciasno u tej kobiety, chociaż źle nie mieliśmy. Sześciu mężczyzn (trzech Skrzypników, Frej i dwóch Markowskich), którzy pracowali przy spływie drewna w tajdze, uciekli, przedostali się do nas, chcąc pracować w kołchozie, chętnie ich tam przyjęli. Po tygodniu w kołchozie zjawił się prokurator z sędzią. Na miejscu odbyła się rozprawa w/w. Zaproponowano dobrowolny powrót do pracy w tajdze lub 6 miesięcy więzienia. Dwóch Skrzypników powróciło do lasu. Pozostali poszli siedzieć. Frej i Markowscy zmarli w stalinowskich kazamatach, uratował się tylko Bronek Skrzypnik. „W styczniu 1943r. uchylone zostały zasady określania obywatelstwa polskiego na podstawie przynależności narodowej, co stanowiło podstawę zastosowania amnestii. W marcu i kwietniu po wykryciu grobów w Katyniu – o czym Polacy przebywający na zesłaniu dowiedzieli się na ogół dopiero po powrocie do Polski, znów odebrano Polakom prawo do ich obywatelstwa. Odbywało się to zgodnie z sowieckimi obyczajami, zawsze pod pozorem prawa i dobrowolności. Do NKWD byli wzywani wszyscy Polacy powyżej 16 roku życia i musieli „dobrowolnie” podpisać zgodę na przyjęcie obywatelstwa radzieckiego. W przeciwnym razie straszono, że grozi kara wieloletniego więzienia i łagrów. Podpisywały ten dokument wyłącznie matki małych dzieci, nie chcąc ich zostawić na pastwę losu, jednocześnie ryzykując, że już nigdy nie będą miały podstaw prawnych, by starać się o powrót do Polski. Pozostali istotnie szli do więzień i łagrów z bardzo różnymi wyrokami. Niektórzy z nich zostali wypuszczeni dopiero po roku 1956. W latach 1943-45 formowała się najpierw Polska Dywizja, a potem armia pod dowództwem Wandy Wasilewskiej i gen. Z. Berlinga. Powstał Związek Patriotów Polskich całkowicie podporządkowany władzy radzieckiej. Werbunek był sprawny, już nie ochotniczy, lecz obowiązkowy”. Powoływano do wojska wszystkich mężczyzn od 18 do 60 roku życia i kobiety w wieku 20-30 lat. Wśród nich był uratowany z więzienia Bronek i mój tato Antoni Skrzypnik. Przeszli krótkie wojskowe przeszkolenie.15 lipca 1943r., w rocznicę bitwy pod Grunwaldem, złożyli przysięgę wojskową. Chrzest bojowy przeszli w bitwie pod Lenino, na Białorusi. Podczas zaciętych walk z Niemcami ojciec został ranny, dostał się do niemieckiej niewoli. Do matki, do Szełajewa, pocztą polową przyszło pismo, że tato zginął na froncie w bitwie pod Lenino. W domu niesamowity płacz i lament. Mama jeszcze bardziej się rozchorowała. Od tego momentu już bliżej trzymaliśmy się rodziny stryja Kaliksta, przedwojennego austriackiego ułana. Tylko oni nam pozostali. Ciężko nam było przeżyć, bowiem siły i zapasy odzieży, które tylko nadawały się do wymiany, były już dawno wyczerpane. Nie tylko myśmy głodowali, głodował cały Związek Radziecki już od ponad roku i chyba wtedy najwięcej ludzi umarło z głodu. W dużej mierze pomogły nam paczki z UNRY – organizacji która powstała w celu udzielenia pomocy ludności w Europie oraz Azji. Organizacja ta zyskała sobie żartobliwe określenie "ciocia UNRRA i wuj SAM”. Ok. 70% świadczeń na rzecz UNRRA, pochodziło z USA, więc żartowano też: Ubijem Sukinsyna Adolfa. W paczkach otrzymywaliśmy prześcieradła, angielskie ubrania, mleko w proszku, konserwy – popularne „tuszonki”, to pomagało przeżyć. W marcu 1944r. mnie, brata i kuzyna powołano do przysposobienia wojskowego. Sowieci szykowali się do wojny z Japonią na Dalekim Wschodzie, potrzebne były nowe siły wojskowe. Skoszarowali nas w miejscowej szkole w Szełajewie. Wystrugano nam karabiny z drzewa, ćwiczyliśmy musztrę. Któregoś marcowego dnia 1944r. mówię do stryja: – Może byśmy wyjechali do jakiegoś miasta, bliżej linii kolejowej? Łatwiej nam będzie stamtąd wrócić do Polski.
 Od czasu do czasu, do leżącego w środkowej Syberii powiatowego miasta Tajszet, wyjeżdża z naszego kołchozu kilkanaście furmanek ze zbożem. Odstawiają zboże w mieście i wracają. Po drodze mają zapewnione noclegi w mijanych osadach, może i my skorzystamy? Jako, że pracowaliśmy w kołchozie, nie było problemu z załatwieniem wyjazdu. Zabrali się – mama z bratem, stryj z rodziną, rodzina Grzechułki i dwie rodziny Olszańskich. Kuzyna i mnie, niestety, nie puszczono, gdyż byliśmy skoszarowani i podlegaliśmy rygorom wojskowym. Kołchoźnicy znali adres, dokąd odstawiali zboże, nie było więc problemu z ewentualnym odnalezieniem naszych rodzin. Uknuliśmy z kuzynem plan ucieczki, czyniąc przygotowania poprzez gromadzenie zapasów jedzenia, przede wszystkim chleba. Po dwóch dniach, skoro świt, uciekliśmy. Pieszo ruszając w prawie 180 kilometrową drogę. Nie mogliśmy korzystać z przygodnych środków transportowych, by nie narażać się w przypadku ewentualnych poszukiwań zbiegów. Szliśmy od wsi do wsi, unikając dużych skupisk ludzkich, nocowaliśmy najczęściej u samotnych ludzi na skraju osady. Ciężka to była dla nas przeprawa, nogi otarte z pęcherzami, o dwóch kijach i z niewielkim tobołkiem. Przed zmierzchem siódmego dnia marszu na widnokręgu zobaczyliśmy duże miasto – Tajszet „(Тайшет),miasto w azjatyckiej części Rosji, w obwodzie irkuckim, nad rzeką Biriusą (jest to dorzecze Angary).Tajszet jest nazwą dopływu Biriusy i w języku ketyjskim oznacza zimną rzekę. Miasto zostało założone w 1897 r., a prawa miejskie otrzymało w 1938 r. Stacja kolei transsyberyjskiej. Ma tu swój początek kolej bajkalsko-amurska.
 

Matka Stanisława- zdjęcie wykonane na Syberii.

Młodzi ze Strzelca na budowie w Burakówce.

Przed Domem Ludowym im. Bartosza Głowackiego w Burakówce.

Rodzina Skrzypników.

Roszkowice 1949 r. Stanisław z bratem i kuzynami.

Powoli, ale już z błyskiem w oczach, doszliśmy do pierwszej ulicy. Stanęliśmy przy pierwszym domu z zamiarem zapytania, jak dojść do znanego nam adresu. Nagle mieszkaniec domu odzywa się po polsku: – A wy skąd tutaj?.- Idziemy z kołchozu Szełajewo, szukamy członków naszych rodzin, którzy mieli dotrzeć na ulicę Komsomolską. Zaprosił nas do środka. Pani Madej zaparzyła prawdziwej, mocnej herbaty, gospodarz poczęstował kawałkiem kiełbasy, pracował bowiem w miejscowych zakładach mięsnych. Czy zdaje sobie ktoś sprawę, jak nam po czterech latach smakował ten malutki kawałeczek kiełbasy? Miałem wtedy 18 lat, rozpłakałem się, po mnie kuzyn i na koniec Madejowie. Opowiedzieliśmy, jak było i jak uciekliśmy z kołchozu. – To dobrze – mówił pan Madej – dojdziecie do ulicy Kirowa, potem na Komsomolską i tam znajdziecie swoich. Rzeczywiście tak było. To samo, co poprzednio, okrzyki i radość z zobaczenia bliskich, ale spaliśmy na podłodze. Trzeba było szukać większego mieszkania. Nie trwało to długo. Na drugi dzień przenieśliśmy się do mieszkania rosyjskiej wdowy, dodatkowo musieliśmy opiekować się kozą pani domu. Mieszkanie stało wolne, mąż właścicielki zginął na froncie, a dzieci tragicznie w tym mieszkaniu, wznieciły ogień i zaczadziły się skryte pod kufajką. Wdowa miała swój kąt w miejscowym hotelu, gdzie pracowała. W miejskim magistracie zameldowaliśmy się i otrzymaliśmy kartki żywnościowe. Mieszkanie znalazła też rodzina stryja. Znalazłem pracę w przedsiębiorstwie handlowym „Trabałtorg”. Rozwoziłem koniem różne artykuły z przedsiębiorstwa i piekarni po sklepach w miasteczku. Zakład, w którym pracowałem, posiadał 5 sklepów i restaurację. Warzywa potrzebne restauracji dostarczał zatrudniony w firmie ogrodnik, który wiosną siał, co się dało, a jesienią zbierał plony, robiąc zapasy na zimę (m.in. w beczkach kisił kapustę). Dobrze żyłem z ogrodnikiem –Mongołem, nieraz przywoziłem do domu trochę warzyw na zupę. Byłem też u niego karmiony. Z piekarni woziłem też po sklepach chleb, wcześniej robiła to starsza kobieta, lecz zachorowała. Typowych koni nie było, gdyż już dawno zostały zabrane na front. Zastępowały je konie mongolskie. Gdy przyszła zima, nieprzyzwyczajone do siarczystych 40-stopniowych mrozów, wyzdychały. Chleb zacząłem wozić dorodnym czerwonym bykiem. Z początku oporny, powoli przyzwyczajał się do swojej roli. Najgorzej było zimą, kiedy niespodziewanie kładł mi się na ulicy. Musiałem wstawać do pracy o 5 godzinie, nakarmić byka, załadować chleb na specjalny wóz, zimą na sanie i zdążyć dowieźć do sklepów, by rano idący do pracy mogli go sobie kupić. Dyspozytorem w piekarni był pan Żurawski. W znany tylko mnie sposób potrafiłem dodatkowo wygospodarować dorodny bochenek chleba, by nie głodować. Brat przed pójściem do szkoły, czekał zawsze obok pierwszego sklepu, do którego dostarczałem chleb. Krótkie przekazanie i po sprawie. Na Syberii zimą świtało dopiero około ósmej godziny, słońce zachodziło o 14.30. W domu ciężko było, mama ciągle chorowała, w dodatku właścicielka mieszkania wróciła na swoje i musieliśmy szukać innego, droższego lokum. Nie było już też mleka od kozy. Zarabiałem 225 rubli, na targowisku wszystko było drogie. Chleb kosztował 200 rubli, wiadro ziemniaków 60, 1 kg mąki 70 rubli. W zakładzie, w którym pracowałem, była też wydzielona stołówka, niedostępna dla ogółu. Korzystali z niej tylko partyjni, mieli też swój wydzielony sklep, a w nim tania mąka, ryż, polska kiełbasa i wiele innych niedostępnych dla nas smakołyków. Z drugiej strony budynku istniała stołówka dostępna dla wszystkich. Przywożono do niej wódkę w beczkach, potem rozlewano ją do szklanych butli, a ja rozwoziłem ją po sklepach. Litr wódki w sklepie kosztował 400 rubli. Jako pracownik mogłem kupić już po 115 rubli. Gdy przywoziłem do sklepu, od czasu do czasu sklepowa częstowała mnie, wlewając pól szklanki. Z początku piłem, ale pomyślałem sobie, przecież większa ilość może się przydać, można nawet dobrze sprzedać. Kupiłem zwykły termofor, przyszyłem wewnątrz do kurtki i tak setka po setce, uzbierał się 1 litr. W niedzielę przychodzili koledzy i można było już ich czymś ugościć.
1 marca 1943 został w ZSRR powołany przez komunistów polskich-Związek Patriotów Polskich, uważany czasami za narzędzie polityki Związku Radzieckiego w sprawie polskiej. ZPP pełną działalność rozwinął po zerwaniu przez władze ZSRR (kwiecień 1943) stosunków dyplomatycznych z Rządem RP na uchodźstwie. ZPP prowadził propagandę (organ prasowy "Wolna Polska"), opiekę społeczną (przejął polskie sierocińce, domy inwalidów i starców),pracę oświatowo-kulturalną.
Przy placówce ZPP powstała oddzielna stołówka, w której każdy Polak mógł zjeść pół litra zupy. Rozdzielano też żywność, ubrania, pościel i koce otrzymane z USA i Wielkiej Brytanii w ramach UNRY. Założono 4-klasową szkołę, w której uczyło 2 polskich nauczycieli. Działalność prowadził też chór młodzieżowy, który zarabiał śpiewając polskie i rosyjskie piosenki. Zebrane datki przeznaczał na zapomogi dla samotnych starców, znikąd nie mających pomocy.
Przychodzę z pracy, na stole leży wezwanie do stawienia się w Waikomatie (военном штабе), celem rejestracji wojskowej. Trzeba iść do wojska, na front. Co tu uczynić? Brat chodzi jeszcze do szkoły, mama bardzo chora, kto się nimi zaopiekuje ?Doradzono mi: idź do placówki Związku Patriotów Polskich i pogadaj. Prezesem placówki był białostocczanin Jaskulski. Przedstawiłem sprawę. – Dobrze – mówi Jaskulski – żadnych przecież śladów nie ma kiedy się urodziłeś, jakby co – jesteś rocznik 1928.Wydał dokument, opieczętował, poszedłem do sztabu.- Все в порядке, идти домой – wszystko w porządku, idź do domu – usłyszałem i tak zostało. W mieście dobrze działała rosyjska propaganda, w każdym domu zamontowane były głośniki radiowe, popularne „kołchoźniki”. Z nich otrzymywaliśmy najświeższe informacje o trwającej wojnie, gdzie aktualnie jest linia frontu, jakie zwycięskie bitwy stoczono. Słyszeliśmy, że Armia Czerwona wyzwala nasze Podole, ciężkie walki toczyły się o Czortków, Zaleszczyki, że wyzwolono naszą Burakówkę. Niewiele się namyślając, piszę i wysyłam pocztą polową list do naszej cioci, która nie została wywieziona i jest dalej w Burakówce. Napisałem, gdzie jesteśmy, że otrzymaliśmy informację frontową o śmierci ojca w bitwie pod Lenino. Niebawem przychodzi odpowiedź od cioci, że ojciec żyje i jest w niemieckiej niewoli. Przysyła do Burakówki kartki z informacjami o swoim życiu. Trudno sobie wyobrazić naszą radość. Mama prawie wyzdrowiała. Pewnej majowej niedzieli 1945r.wychodzę spacerkiem na miasto. Patrzę, hurma ludzi wali w kierunku miejskiego Rynku. Nadciąga ruskie wojsko, zaczynają strzelać na wiwat, krzyki, niesamowity tumult, potem tańce i płacz. Nieznani ludzie rzucają się sobie w objęcia, olbrzymia radość. Koniec wojny! Dzień Zwycięstwa! Przychodzę do domu, opowiadam mamie i bratu, tę radosną nowinę przekazuję też stryjowi Kalikstowi. Wszyscy ci, którzy mieli przyjemność oglądania w ostatnim czasie polskiego filmu pt. „Syberiada polska” w reżyserii Janusza Zaorskiego, zobaczyli, jaką była dla przesiedleńców długa walka o przetrwanie, o polskość. Odyseja w skrajnych warunkach naturalnych, bezustanna walka o przetrwanie w obliczu inwigilacji NKWD i szerzących się chorób zmuszają każdego do przewartościowania swojego życia. Nadszedł czas wyrabiania dokumentów, czas wracać do Polski. NKWD nie jest skora od razu takie dokumenty wydać, namawiają do przyjęcia rosyjskich paszportów, obiecując jednocześnie przyśpieszenie procedury wyjazdowej. Piętrzą trudności, wymyślają różne kruczki, by takiego dokumentu nie wydać. W naszym przypadku wymyślili, aby zezwolenie otrzymać, potrzebny jest polski dokument obywatelstwa z okrągłą pieczątką i orłem w koronie. My nie mamy, skąd taki dokument teraz wziąć? Z pomocą przyszedł stryjek Kalikst. Miał przy sobie przedwojenny wojskowy dokument, a w nim zapis, że w przypadku wybuchu wojny, posiadany przez właściciela tego dokumentu koń, zostanie zarekwirowany na potrzeby wojska. Dokument opatrzony był okrągłą pieczęcią z godłem Polski. To nas uratowało. Najpierw dokumenty wyrobiła rodzina stryja i przekazali koński dokument mojej mamie. W sowieckiej Delegaturze patrzą, nazwisko Skrzypnik jest, pieczątka okrągła jest – Bсе в порядке. Dokumenty wyjazdowe wydali i nam.18 marca 1946r.wszystkich powiadomili, że mamy zgłosić się na stację kolejową celem wyjazdu do Polski. Spakowaliśmy parę tobołków i w drogę. Załadowano nas do 70 takich samych wagonów, jak przyjechaliśmy na Syberię 6 lat temu. Na drogę otrzymaliśmy chleb, trochę konserw rybnych i mięsnych, parę deko kiełbasy. Jeden z wagonów był pusty, prawdopodobnie przewidywali go na tzw. trupiarnię. Zbierała się w nim młodzież, śpiewając polskie piosenki. Jechaliśmy w kierunku Moskwy przez Swierdłowsk, Perm, Kirow i Gorki. W Moskwie zostaliśmy zagonieni do łaźni, obowiązkowa dezynfekcja i dalej w drogę. Przy odjeździe dostaliśmy też, po 6 latach, pierwszy biały pszenny chleb i parę amerykańskich konserw. Niestety, w Moskwie zmarła jedna z naszych sybiraczek, matka pięciorga dzieci. Rodzina nie wyraziła zgody na pochowanie zmarłej na obcej, ruskiej ziemi. Trumnę ze zwłokami złożono w pustym wagonie i tak dojechaliśmy do Brześcia. Tam przeładowano nas na polskie wagony i w Terespolu przekroczyliśmy granicę. Transport zatrzymał się i wszyscy jadący udali się na pogrzeb zmarłej kresowianki. Uroczystość pogrzebową zorganizowało polskie wojsko i Czerwony Krzyż. Kondukt ruszył do kościoła, gdzie odprawiono mszę świętą. Na cmentarzu ksiądz wygłosił kazanie i trumnę złożono w grobie, w rzędzie obok pomordowanych Polaków. Ruszyliśmy dalej. Po drodze widzieliśmy zgliszcza spalonej Warszawy i innych polskich miejscowości. W Poznaniu Urząd Repatriacyjny kierował wszystkie transporty w różnych kierunkach, nasz transport kierowali do Stargardu Gdańskiego. Dowiedzieliśmy się, że w Nasalach k. Byczyny na Śląsku zamieszkały trzy nasze ciotki; 2 siostry ojca i siostra mamy. Postanowiliśmy, że jedziemy do nich. Na miejscu okazało się, że tato zdążył już powrócić z niemieckiej niewoli, ostatnio byli w obozie przesiedleńczym k. Frankfurtu n/Menem. Zgrupowani w obozie mieli możliwość wyboru: wyjechać do Stanów Zjednoczonych i Kanady lub powrócić do Polski. Tato wybrał to drugie, powrócił i zamieszkał z siostrą w pegeerowskim bloku mieszkalnym. Przyjechaliśmy do Nasali przed świętami wielkanocnymi, dokładnie w Wielki Czwartek 18 kwietnia 1946r. Nie bez trudu odnaleźliśmy rodzinę, by następnego dnia pójść do urzędu w Łowkowicach celem zameldowania się. Niestety, odmówiono nam z powodu braku mieszkań, a przede wszystkim pracy na tym terenie. Po powrocie z obozu, tato zdążył już nawiązać kontakt z mieszkającym już w Roszkowicach k. Brzegu, stryjem Skrzypnikiem, ożenionym z ciocią Żymańczyk. Może tam coś znajdziemy? Po Wielkanocy pojechaliśmy. Stryj Kalikst pierwszy znalazł wolne gospodarstwo. Musieliśmy trochę poczekać, ale nie opuszczaliśmy wsi, zresztą i tak nie mieliśmy się gdzie podziać. Po pewnym czasie przychodzi do nas jeden z mieszkańców wsi-Ślązak i mówi: – Ja Polak, żona Niemka i nie chce tu zostać. Muszę z nią wyjechać. Zostawiam wam gospodarkę, idźcie na nasze miejsce. Tak zaczęliśmy nowe życie w Roszkowicach, ciągle mając nadzieję, że za miesiąc, za rok wyjedziemy w nasze rodzinne strony, na ukochane Podole. Już po wojnie dowiedzieliśmy się, że największe szczęście mieli ci, których ruscy wywieźli na Sybir. Tam dużo ludzi zmarło, większość jednak przeżyła, czego nie można powiedzieć o mieszkańcach Burakówki i pobliskich osad. Tym którym nie udało się ze wsi uciec, zostali wymordowani przez banderowców, zaś ciała zostały wrzucone do miejscowej studni, która istnieje po dziś dzień. W Roszkowicach zaczęliśmy oboje z tatą pracować w lesie, potem znalazłem pracę w tartaku w Tarnowcu. Lepiej płacili w Opolu, to jeździłem z innymi mieszkańcami wsi do Opola, pracując w tekstylnym przedsiębiorstwie handlowym. Ostrzeżony przez dobrych ludzi, dosłownie uciekłem z tej firmy, bojąc się aresztowania przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. W tamtych ciężkich, stalinowskich czasach każda niesubordynacja mogła doprowadzić do długoletniego więzienia lub kary śmierci, a podstawa była, gdyż zakładowy magazynier dopuścił się na wielką skalę malwersacji. W 1949r. otrzymałem powołanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Służyłem w jednostkach obrony przeciwlotniczej w Poznaniu, Koszalinie i Gdańsku. Do domu powróciłem dopiero w 1952r., gdyż ze względów politycznych – apogeum „zimnej wojny”, ciągle przedłużano nam pobyt. Po służbie wojskowej pracowałem jeszcze w Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” w Mąkoszycach, SOK w Opolu, Jelczańskich Zakładach Samochodowych w Jelczu i PZGS Brzeg. W 1963r.zawarłem związek małżeński z Józefą Garbiec, mieszkanką Raciszowa. Wkrótce urodziły się nasze dzieci – Mariusz, Anna, Ireneusz i Barbara. Pracując w GS „SCh” w Popielowie, w 1990r.przeszedłem na zasłużoną emeryturę.17 stycznia 2013r. wspólnie z żoną, dziećmi i 4 wnukami i obchodziliśmy 50-lecie naszego szczęśliwego małżeństwa. Mieszkamy w uroczej okolicy, pod lasem, spokojnej, chociaż może niekiedy i zapomnianej wsi Roszkowice gm. Lubsza. Wiele przeszedłem w swoim życiu.”Dramat, którego z rodzicami i bratem nie zdołalibyśmy przeżyć, gdyby nie wielokrotnie zaznana przez każdego z nas Opieka Boska, która w sposób cudowny pozwoliła nam wydostać się z takich opresji, że do dziś nam samym trudno pojąć, jak to się stało. Przetrwać pozwoliła nam nadzieja i modlitwa o, których wierni Bogu i Ojczyźnie nie zapomnieliśmy, pomimo wyśmiewania się naszych prześladowców, z naszej wiary i naszego patriotyzmu. Największy hołd po latach należy się naszym wspaniałym Matkom, które potrafiły przez te okrutne lata przeprowadzić dzieci swoje tak, że nie tylko nie zapomniały języka ojczystego i nie straciły wiary, ale wróciły umocnione i przeświadczone, że nic złego nie może się stać człowiekowi bez Woli Bożej, a każdy terror musi mieć swój kres.
Wspomnień wysłuchał – Eugeniusz Szewczuk

Osoby pragnące, by napisano o ich życiu na Kresach, proszone są o kontakt ze mną tel.607 565 427 lub e-mail: pilotgienek@wp.
 

Skrzypnikowie – Roszkowice lata siedemdziesiąte XX w.

Stanisław Skrzypnik – zdjęcie wykonane na Syberii.

Stanisław Skrzypnik.

Szkoła Ludowa w Burakówce.

Wesele Stanisława i Józefy Skrzypniików 17.01.1963 r.

 

Reklama
Materiał wyborczy KWW Krzysztofa Grabowieckiego
Materiał wyborczy KOALICYJNY KOMITET WYBORCZY KOALICJA OBYWATELSKA
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI
Materiał wyborczy KOALICYJNY KOMITET WYBORCZY KOALICJA OBYWATELSKA