Na północ – czyli rowerem nad morze

2
Reklama

Tegoroczny urlop postanowiłem spędzić aktywnie. Choćby dlatego, że z roku na rok człowiek jakoś coraz mniej się rusza, a świadomość, że kondycja już nie taka jak kiedyś bardzo mnie zaczyna smucić. Żaden tam ze mnie sportowiec, ale od ponad dwunastu miesięcy sporo jeżdżę na rowerze, a że lubię wyzwania, to pomysły coraz dłuższych tras pojawiają się w mojej głowie dość często. W ubiegłe wakacje udało mi się przejechać z Brzegu do Katowic. W tym roku postanowiłem rzucić się na nieco głębszą wodę. Tak powstał plan podróży nad morze – do Pobierowa. Plan ten, co typowe dla mnie, oparty był o jedną cechę – spontaniczność. Dwa dni przed wyjazdem zerknąłem na mapy w moim GPS-ie i stwierdziłem – nie wygląda to aż tak przerażająco, powinienem dać sobie radę. Dojechanie nad Bałtyk, według moich obliczeń, miało zająć mi trzy dni. W poniedziałek spakowałem dokładnie sakwy i na tym przygotowania się skończyły.

 
Dzień 1
Brzeg – Leszno, 170 km
Lasy i puste szosy

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

Wtorek, godzina 5.00 – pobudka i ostatnie zerknięcie na pakunki. Jak zwykle wszystko wskazuje na to, że niczego nie zapomniałem. Jak zwykle wiem też, że mimo tego gdzieś na trasie uzmysłowię sobie, iż nie wziąłem jakiejś bardzo ważnej rzeczy. Przed wyjazdem zjadam jeszcze bardzo konkretne śniadanie – musi mi dać siły na pierwszą połowę dnia. Wtorkowy punkt docelowy to Leszno. Wybieram 150 kilometrową trasę. Są krótsze drogi, ale staram się unikać tych najbardziej ruchliwych i decyduję się nadłożyć kilka kilometrów, by w zamian jechać głównie przez małe wioseczki i lasy, z dala od dużych miast.
O 6.00 wyjeżdżam z domu, przekraczam Odrę i kieruję się w stronę Oleśnicy. Już w Bystrzycy po raz pierwszy przekonuję się, że najkrótsza trasa jaką wskazuje mój GPS wcale nie musi być najlepsza. Zamiast jechać asfaltową drogą, przedzieram się leśnymi ścieżkami pełnymi błota, omijając co większe kałuże i przeklinając w duchu idiotyczny wybór. Wreszcie wracam na normalną trasę, jest jeszcze wcześnie i nie ma dużego ruchu. Do „miasta wież i róż” docieram jednak z pół godzinnym opóźnieniem. Na kilka minut zatrzymuję się w rynku, tuż obok pomnika „Dziewczynki z różą”. Chwilę później ruszam dalej, szeroką, ruchliwą trasą w kierunku Trzebnicy, z której po kilku kilometrach uciekam, by dalej jechać przez miejscowości położone w lasach – gdzieś w okolicach Parku Krajobrazowego Doliny Baryczy.
Słońce świeci wysoko na niebie i robi się coraz bardziej gorąco, a ja zaczynam się cieszyć, że wybrałem drogi biegnące wśród drzew, zamiast głównych szos, które w upalne dni szybko zamieniają się w rozżarzone patelnie. Mimo wszystko zatrzymuję się na kilka chwil w wiosce Białe Błoto, aby uzupełnić zapasy wody, które zawsze znikają w zastraszającym tempie. Przed jedynym w miejscowości sklepem siedzi kilku mężczyzn, piją piwo i patrzą przed siebie w milczeniu. Widząc mnie ożywiają się nagle i pytają dokąd jadę, a słysząc odpowiedź – do Leszna, a następnie nad morze – łapią się za głowy. Ni stąd ni zowąd schodzi się kilka osób z pobliskich domów, a ja zostaję zupełnym przypadkiem główną atrakcją dnia, tygodnia, a może nawet miesiąca. Gdy wreszcie wsiadam na rower, jakaś starsza kobieta w krasnej chuście na głowie życzy mi szczęścia w podróży – w Białym Błocie naprawdę musi dziać się niewiele.
Dalsza część trasy to czysta przyjemność. Lasy i wspaniałe drogi, na których właściwie nie ma żadnego ruchu. Gdzieniegdzie tylko mijam służby leśne i pojedynczych, zabłąkanych kierowców. Przejeżdżam przez Łazy Wielkie, Gruszeczkę i Sułów. W Rudzie Sułowskiej, nad pięknymi jeziorami, zatrzymuję się na kilka chwil. Kładę się w trawie, tuż obok wody i jem spóźnione drugie śniadanie, które zabrałem ze sobą z domu. Po wszystkim ruszam dalej, znowu przez lasy.
Pewny siebie coraz rzadziej zerkam na GPS, przez co w którymś momencie gubię drogę. Błąkam się niemal godzinę po nieuczęszczanych dróżkach i ścieżkach. W konsekwencji trafiam niemal pod Żmigród i koniec końców nadkładam ponad 20 kilometrów drogi.
Nieco później, w jakiejś maluteńkiej wiosce, zatrzymuję się przy sklepie, aby kupić wodę. Siadam na chwilę na schodkach, żeby odpocząć, a właścicielka sklepiku – starsza kobieta, która najwidoczniej na co dzień nie ma za wiele do roboty – wychodzi, by ze mną porozmawiać. Tym sposobem dowiaduję się o tym, że jej bratanek jeździ kolarzówką. A także o tym, że Polska jest bardzo piękna – tak przynajmniej owa pani wnioskuje po tym co zobaczyła w telewizji i na zdjęciach, bo sama rzadko kiedy ruszała się poza swoją wieś.
Pół godziny później, w Miejskiej Górce, zjadam niezbyt dobry, ale bardzo krzepiący obiad. Następnie podejmuję decyzję o kilkuminutowym postoju w Pońcu, a o 17.30 docieram wreszcie do Leszna. Do miasta wjeżdżam wspaniałą ścieżką rowerową biegnącą obok ruchliwej krajówki. Przez chwilę krążę po centrum pytając o jakiś tani nocleg. Przypadkowo spotkani ludzie kierują mnie najpierw do miejsca, które już na pierwszy rzut oka wygląda na zbyt drogie, następnie do domu publicznego i nieczynnego internatu. Wreszcie trafiam do Olimpijczyka, tuż obok stadionu Unii Leszno. Na liczniku widnieje 170 km.
W hoteliku standard przypomina mi czasy studenckie spędzone w krakowskim Akropolu. Na szczęście nie jestem wybredny i niewiele potrzebuję – wystarczy prysznic i łóżko. Wieczorem ruszam jeszcze na rynek. Wokół ratusza stoi sporo knajpek z parasolkami. Jem kolację oglądając żużel, który w Lesznie jest chyba czymś więcej niż tylko sportem. Po powrocie do Olimpijczyka zasypiam w mgnieniu oka.

 

Dzień 2
Leszno – Międzychód 130 km
Piaski wielkopolskiej Sahary

 Dzień drugi, pobudka o 5.00. O 6.00 ruszam spod hotelu. Jest dość chłodno. Bardzo mnie to cieszy, bo wiem doskonale, że najgorsze co może mnie spotkać w drodze to upalny dzień. Szybko zdążę się przekonać, że nie powinno się chwalić dnia przed zachodem słońca. Za punkt docelowy tym razem obieram Strzelce Krajeńskie.

Z Leszna wyjeżdżam ścieżką rowerową, równie piękną jak ta, którą wjeżdżałem do miasta. Zaczyna mnie brać zazdrość, że u nas o takich można tylko pomarzyć. Kieruję się w stronę Rakoniewic podejmując przy tym decyzję, że kolejny raz będę starał się uciekać w lasy – nie wiedząc jeszcze wówczas o tym, na co się piszę. Wielkopolskie lasy pełne są bowiem piasku. Jest wszędzie i jest go potwornie dużo, a jeśli trafi się akurat na okres suchy, to podłoże zamienia się w pustynię. Brnę zatem przez wielkopolską Saharę. Piasek i drzewa, drzewa i piasek – nic więcej. Od czasu do czasu drogowskaz wskazujący drogę do jakiejś zabitej dechami dziury. Na mapach niewiele widać, trzeba zrobić solidne powiększenie żeby na zielonej plamie cokolwiek się wyświetliło.
Po wielkich trudach docieram do miejscowości Bucz Nowy. Kilka domów na krzyż. Jest jeszcze wcześnie, wszystkie bramy szczelnie pozamykane, żywego ducha nie widać. Ruszam dalej zastanawiając się, jak ludzie mieszkający w tych wszystkich pipidówkach radzą sobie, gdy spadną obfite deszcze lub śnieg – przecież wokół tylko lasy, żadnej utwardzonej drogi, tylko polne ścieżki tonące w piasku. Na odpowiedź nie muszę czekać długo. Chwilę później widzę przed sobą tumany kurzu, z których wyłania się zaprzężony w dwa konie wóz. Siedzący na nim chłopi patrzą się na mnie jak na kosmitę. No tak, w tym miejscu, w takim krajobrazie, to ja jestem niepasującym elementem.
Jeszcze przed południem wracam w bardziej cywilizowane rejony Polski. Wcześniej, podczas rozpytywania o drogę, uzmysławiam sobie, że jestem już spory kawałek od domu. Potwierdza to sposób mówienia napotykanych osób. Azwaldem proooosto, po prawo szutrem i później zaś azwaldem tej – tłumaczy mi młoda kobieta, którą zagadnąłem by upewnić się, że jadę we właściwym kierunku.
Nieco po dwunastej decyduję się na kilkunastominutowy postój w Rakoniewicach, przy fontannie ku czci strażaków ulokowanej obok Wielkopolskiego Muzeum Pożarnictwa. Upał jak diabli, a przede mną jeszcze spory kawałek drogi. Niewiele myśląc ruszam dalej. Przejeżdżam przez wieś o niezwykle oryginalnej nazwie Wioska i trafiam do Nowego Tomyśla, gdzie zjadam obiad, tuż przy największym koszu wiklinowym na świecie. Wcześniej wpadam jeszcze na chwilkę do sklepu rowerowego, gdzie wdaję się w rozmowę z bardzo uprzejmym sprzedawcą, który na koniec użycza mi nieco smaru do łańcucha, tłumacząc mi, że ten jego jest znacznie lepszy niż mój.
Dalsza część podróży to istna kara za grzechy, ale jak się człowiek nie uczy na własnych błędach, to trudno mieć później pretensje. Po raz kolejny wbijam się w leśne ścieżki. Koła toną w piasku i od czasu do czasu muszę prowadzić rower. Grzeje jak cholera. Wszędzie muchy, muszki i muszeczki. Przejeżdżam nad autostradą A2, później przecinam Drogę Krajową nr 92, po której suną przed siebie niekończące się sznury rozpędzonych tirów. Zaczynam się cieszyć, że nie muszę jeździć takimi trasami, a zamiast tego brnę przez lasy, ale sił zaczyna być coraz mniej. Zerkam na GPS i decyduję się zmienić dzisiejszy punkt docelowy. Zapominam o Strzelcach Krajeńskich i wybieram położony niecałe 50 km bliżej Międzychód. Problem w tym, że przede mną jeszcze kawał drogi przez lasy, a zapasy wody właśnie sięgnęły punktu alarmowego.
Kolejny raz toczę się przez krajobraz, w którym nic się nie zmienia – drzewa, piaski, drzewa, muchy, piaski… Wreszcie docieram do jakichś zabudowań. Nawet tablicy informującej o nazwie miejscowości nie ma. Na mapach odnajduję z trudem nazwę Błaki (Wikipedia w następujący sposób opisuje tą miejscowość: „Wieś znajdująca się 7 km na północny wschód od Miedzichowa. Liczy 34 mieszkańców. Położona jest u źródeł rzeki Suchej. Jest to dawna osada olęderska, która istniała już pod koniec XVIII w. Należała do dóbr lwóweckich, a jej właścicielem był Melchior Korzbok Łęcki. We wsi znajduje się kapliczka z figurą Maryi wybudowana pod koniec XIX wieku z kamieni polnych”). Odnajduje jednego z tych nielicznych mieszkańców i proszę go o to, by mi napełnił bidon wodą. Chwilę rozmawiamy. Gdy dowiaduje się skąd jadę uśmiecha się i mówi, że zna Brzeg i słyszał o naszym zamku. Jak się później okaże, wszyscy ludzie, na których natknę się podczas mojej podróży, o mieście z trzema kotwicami w herbie kiedyś słyszeli.
Po kolejnej godzinie jazdy bezdrożami, trafiam wreszcie na normalną drogę, a po pokonaniu kilkunastu kilometrów do Międzychodu. Rynek miasta i wszystko to co znajduje się w jego pobliżu nie prezentuje się zbyt pięknie. Człowiekowi aż tęskno do Leszna czy Nowego Tomyśla, które zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie. Jedynie jeziorko z fontanną i mieszczący się tuż obok park prezentują się niczego sobie. Siadam na jednej z ławek i wyszukuję w Internecie tanich noclegów. Na szczęście już pierwszy strzał okazuje się być strzałem w dziesiątkę. Tym sposobem trafiam do znajdującego się tuż za Międzychodem gospodarstwa agroturystycznego, w którym nocleg kosztuje mnie raptem 30 złotych. Gdy dojeżdżam na miejsce licznik wskazuje równo 300 km.
Wieczór spędzam w bardzo miłym towarzystwie. Siedzimy w ogrodzie przed gospodarstwem. Siedem osób – gospodyni i goście z różnych stron Polski. Opowiadamy sobie wzajemnie o tym skąd jesteśmy i co tu robimy. Na hasło Brzeg znowu padają słowa: „Zamek Piastów Śląskich”, tym razem poprzedzone jednak „Kamilem Bednarkiem”. Pochodzący ze Śląska mężczyzna opowiada o tamtejszej kuchni, co rusz dorzucając jakąś kompletnie dla mnie nie zrozumiałą wiązankę w gwarze. Ja zaś wdaję się rozmowę o Kresach z mieszkańcem Małopolski, który okazuje się być pasjonatem i wielkim znawcą tego tematu. Wokół szumią drzewa, kołysze się woda w dwóch niewielkich jeziorkach. Przez to wszystko kładę się spać zdecydowanie za późno, zupełnie zapominając, że przejechałem 50 km mniej niż zaplanowałem.

 

Dzień 3
Międzychód – Choszczno, 95 km
Cud w PGRze

Trzeciego dnia podróży wstaję, zgodnie z przypuszczeniami, pół godziny później niż zaplanowałem. Z zebraniem się do wyjazdu też mi jakoś nie idzie, przez co wyjeżdżam z miejsca, w którym nocowałem dopiero czterdzieści minut po szóstej. Mimo wczesnej pory jest już dość gorąco i wszystko wskazuje na to, że po raz pierwszy będę musiał zmierzyć się z solidnym upałem.
Po szybkim przeanalizowaniu wszystkich „za” i „przeciw”, już po kilku kilometrach podejmuję decyzję o tym, żeby plan trzydniowej podróży nad morze przekształcić w plan czterodniowy. Dzięki tej zmianie będę miał wreszcie kilka godzin więcej na odpoczynek i regenerację sił przed ostatnim etapem podróży. Zadowolony, na miejsce kolejnego noclegu wybieram Choszczno i po przekroczeniu Warty ruszam szybkim tempem przed siebie.
Z godziny na godzinę robi się coraz bardziej gorąco. Już koło dziesiątej żar leje się z nieba i jazda staje się coraz mniej przyjemna. Kilka kilometrów za jeziorem Solecko zapominam na moment o lekcji, którą odebrałem już pierwszego dnia podróży – głoszącej, iż najkrótsza droga wskazywana przez GPS nie musi być najlepsza. W efekcie skręcam w polną drogę i zamiast jechać na most przez Noteć piękną asfaltową trasą, tłukę się ścieżką pełną piasku i dziur. Jak na złość wokół nie ma ani jednego drzewa, a wszystkie promienie słoneczne zdają się skupiać dokładnie na mnie. Gdy wreszcie przekraczam rzekę i wjeżdżam na normalną trasę, mam już wszystkiego serdecznie dosyć.
Do Strzelec Krajeńskich dojeżdżam jeszcze przed południem. Jest koszmarnie gorąco, więc błąkam się chwilę po okolicach rynku w poszukiwaniu jakiegoś zacienionego miejsca, w którym będzie można coś przekąsić. Po krótkim odpoczynku decyduję się ruszyć dalej. Na niebie pojawiły się chmury i zrobiło się nieco chłodniej, a ja chcę jak najszybciej dotrzeć do Choszczna, więc siadam na rower i nie zastanawiając się ani chwili, wyjeżdżam z miasta. Mijam kilka małych wioseczek położonych wśród ciągnących się po horyzont pól. W wielu miejscach widać maszyny rolnicze i zapracowanych ludzi. Jest koniec lipca, a w tym roku żniwa zaczęły się dość szybko. Jadę zatem przed siebie podziwiając piękny krajobraz. Mimo gorąca, wszystko wydaje się być w jak najlepszym porządku… gdyby nie fakt, że w tylnym kole w zastraszającym tempie zaczyna brakować powietrza. A gdy kończy się ono całkowicie nagle przypominam sobie, czego zapomniałem zrobić.
Dzień przed wyjazdem z Brzegu przebiłem koło i musiałem użyć mojej zapasowej dętki. W ostatnich dniach minąłem kilka sklepów rowerowych, ale jakoś wyleciało mi to z głowy. Stoję więc pośrodku jakiegoś pola, trzydzieści kilometrów od Choszczna, około dwudziestu od Strzelec Krajeńskich i wiem już, że zamiast wcześniejszego odpoczynku czeka mnie solidny marsz. Zerkam jeszcze na wszelki wypadek na mapy, ale te potwierdzają tylko, że wokół jedynie wioski, w których znaleźć można co najwyżej sklep monopolowo-spożywczy.
Zrezygnowany idę drogą, prowadząc rower. Jak na złość robi się piekielnie gorąco. Już się pogodziłem z tym, że muszę przejść trzydzieści kilometrów. Za głupotę trzeba płacić. Po prawie dwóch kwadransach marszu docieram do wsi. Kilkanaście domków po jednej i drugiej stronie, na środku skrzyżowanie i sklep, dokładnie taki jak przypuszczałem. Przed nim, na krawężniku, siedzi mężczyzna w średnim wieku. Pije piwo z butelki i pali papierosa. Podchodzę do niego i zagaduję:
– Dzień dobry, mam takie głupie pytanie. Koło przebiłem, nie mam dętki na zmianę. Mam pan jakiś pomysł co zrobić, żeby nie iść na piechotę aż do Choszczna?
– Do Strzelec jest bliżej.
– Ale ja ze Strzelec jadę właśnie.
– A, to niedobrze. To ze trzydzieści kilometrów do Choszczna, no chyba że…
– Chyba że co? Pytam zdesperowany.
Mężczyzna wpatruje się w niebo, jakby miał wyczytać z niego odpowiedź. Bierze solidny łyk browara, zaciąga się głęboko papierosem. Wygląda jak tutejszy filozof. Jedyny człowiek, który może mi pomóc. Jeszcze raz zaciąga się fajką i odpowiada wreszcie.
– Tu w PGRze jest wulkanizator. Nie wiem czy rowery naprawia i nie wiadomo czy gdzieś nie pojechał, ale spróbować można.
– A pewnie, że można, a nawet trzeba. Gdzie ten PGR? Mówię uradowany.
– Na dzikim zachodzie.
– Gdzie? Pytam nie wierząc w to, co usłyszałem.
– My tak mówimy Panie tutaj. No tam, tamtą szosą do końca. Wskazuje mi ręką drogę.
Dziękuję mu serdecznie za pomoc i ruszam szybkim krokiem w poszukiwaniu mojego wybawcy. Przechodzę obok rozsypujących się chałup, obok placu zabaw, przy którym dwójka dzieciaków bawi się przegniłym dywanem. Wszystko wokół wygląda tak jakby niedawno toczyły się tu przynajmniej trzy wojny. Wreszcie dostrzegam szyld: Wulkanizacja. Przez chwilę dobijam się do drzwi domu. Następnie tłumaczę mężczyźnie, który mi otworzył, w czym leży mój problem. Okazuje się, że jestem pierwszym w historii rowerzystą, który korzysta z jego usług. W dodatku mam nie lada szczęście, bo facet miał wczoraj wyjechać nad morze z rodziną, ale dopadło go jakieś przeziębienie. Tym sposobem, dzięki cudownemu zrządzeniu losu, udaje mi się uratować sytuację i dotrzeć do Choszczna tylko godzinę później niż zaplanowałem.
Na miejscu dość szybko znajduję niedrogi nocleg i po solidnej kąpieli ruszam na miasto, które zadziwia mnie tym, że ma dwa zupełnie odmienne oblicza. Z jednej strony Choszczno prezentuje się jak relikt PRLu, z drugiej jako wspaniałe miejsce do wypoczynku nad malowniczym jeziorkiem. Podczas spaceru spotykam chłopka w moim wieku, który prosi o drobne na piwo. Rzucam mu kilka groszy, a ten w zamian staje się moim przewodnikiem. Opowiada o tym, że wszyscy jego znajomi wyjechali na zachód za pracą, i że Choszczno staje się coraz smutniejszym miejscem do życia. Przy okazji wychodzi jeszcze na jaw fakt, że jego była dziewczyna pochodzi z okolic Brzegu.
Dzięki mojemu przypadkowemu kompanowi trafiam do wspaniałej i niedrogiej knajpki, w której zjadam fantastyczny placek po zbójnicku. Wypoczęty i najedzony wracam do hostelu, w którym wynająłem pokój, aby wypocząć przed ostatnim dniem podróży.

 

Dzień 4
Choszczno – Pobierowo, 130 km
Byle przed siebie

Czwartego dnia po raz pierwszy budzę się naprawdę wyspany. Pakowanie się i zbieranie do wyjazdu idzie mi nadzwyczaj sprawnie. Jest ciepło, chociaż nie tak upalnie, jak dzień wcześniej. Przed szóstą opuszczam Choszczno i kieruję się na północ. Myślami jestem już jednak nad morzem. Koło południa zatrzymuję się w miejscowości Kikorze. Siadam przy stolikach stojących obok stacji benzynowej i pijąc wodę wpatruje się w drogowskazy. Coraz częściej pojawiają się na nich nazwy nadmorskich miejscowości, a to napawa mnie optymizmem.
Nieco później, za wioską o wdzięcznej nazwie Kościuszki, przez chwilę zastanawiam się, czy przypadkiem znowu niepotrzebnie nie wybrałem krótszej, ale znacznie trudniejszej drogi. Przez dobrych kilka kilometrów toczę się kolejny raz przez pola, łąki i lasy. Mimo tego, że ścieżka wygląda na zupełnie nieuczęszczaną, przemierzam ją dość sprawnie.
Dalsza część trasy mija mi bardzo szybko. Kolejne tablice z nazwami miejscowości  zlewają się w jedną całość. Zatrzymuję się jeszcze dwa razy w lesie. Robię kilkuminutowe postoje na rozprostowanie kości i uzupełnienie płynów. Gdy docieram do Gostynia wiem już, że moja wyprawa zakończy się sukcesem. Jestem już tak blisko morza, że nic nie może pokrzyżować moich planów. Choćbym miał na piechotę iść, to do celu dotrę.
Przed osiemnastą mijam zieloną tablicę z napisem Pobierowo, a nieco później wyleguję się już na plaży wpatrując się w Bałtyk.

Na sam koniec tej relacji chciałem wspomnieć, że piszę ten tekst nie dlatego, że uważam moją wyprawę za wybitne osiągnięcie. W Brzegu mieszka człowiek, który rowerem zjeździł całą Puszczę Amazońską. Znam ludzi, którzy swoimi jednośladami dotarli w najodleglejsze zakątki Europy. Przy ich wyczynach moje 525 kilometrów z Brzegu do Pobierowa to wielkie nic. Mam tylko nadzieję, że ten artykuł będzie dla osób go czytających, a lubiących jeździć rowerem, dowodem na to, że można zrobić coś fajnego nie będąc wyczynowcem i nie posiadając sprzętu wartego fortunę. Wystarczy tylko trochę samozaparcia i dobrych chęci, aby przeżyć ciekawą przygodę i aktywnie spędzić urlop.

 

Krystian Ławreniuk

Reklama