Nepotyzm w przedszkolu? Dyrektor placówki odpowiada: mój mąż pracował i nie brał nawet złotówki

0
fot. archiwum
Reklama

Do naszej redakcji zadzwonił anonimowy rozmówca, który przedstawił się jako mieszkaniec Lubszy. Z przekazanych informacji przez mężczyznę wynikało, że dyrektor Publicznego Przedszkola w Lubszy zatrudniła na stanowisku konserwatora swojego męża. – „Według mnie to jest nepotyzm, proszę to sprawdzić. Czy organ prowadzący tego nie widzi?” – mówił mieszkaniec Lubszy. O sprawę zapytaliśmy dyrektor placówki oraz wójta Lubszy.


– Mój mąż od września ubiegłego roku pracował tutaj w ramach wolontariatu. Łącznie z sobotami, nawet wykorzystywał do prac swój prywatny sprzęt i nigdy nie wziął za to ani złotówki. Tutaj naprawdę jest sporo zadań, wewnątrz budynku, na placu zabaw, a chętnych do pomocy nie ma. Mój mąż uważa, że ta praca, to taki jego wkład w to przedszkole nie pobierał żadnego wynagrodzenia. Tak naprawdę, to o pracownika na stanowisku konserwatora nie jest wcale łatwo. Mieliśmy młodego pana, ale po kilku miesiącach sam zrezygnował, bo dostał lepiej płatną pracę. Później mieliśmy jedno podanie od starszego mężczyzny, który postawił warunek, że nie będzie wykonywał żadnych ciężkich prac, że może coś przykręcić, poprawić, ale nic fizycznego robił nie będzie. Niestety, ale na takich zasadach nie możemy nikogo zatrudnić, a konserwator w przedszkolu jest potrzebny. Zapytałam pana wójta, czy możemy formalnie zatrudnić mojego męża, to nie są przecież wielkie pieniądze i pan wójt wyraził zgodę – mówi nam w rozmowie telefonicznej Aurelia Heidel, dyrektor PP w Lubszy.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

O stanowisko w tej sprawie poprosiliśmy także wójta Bogusława Gąsiorowskiego:
– Z całym szacunkiem, ale nepotyzm na stanowisku konserwatora? To nie jest wcale lekka i łatwa praca, ani tym bardziej dochodowa. Znam tą sytuację i potwierdzam, że wyraziłem zgodę na zatrudnienie tego pana. Ten człowiek wykonał w tym przedszkolu masę pracy i nie wziął ani złotówki. Pracował w czynie społecznym przez wiele miesięcy i w końcu musieliśmy sformalizować tę sytuację – wyjaśnia Bogusław Gąsiorowski.

Reklama