Zakopcie mnie z Coleem

0
Reklama

Magda Umer powiedziała kiedyś, że ostatnim jej życzeniem będzie włożenie do trumny nagrań Nat King Cole’a. Mimo sugestywnego nazwiska Magda U. umarłą nie jest, a ja – przypominając zapomnianą nieco pieśniarkę – życzę jej dużo zdrowia.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

Magda Umer powiedziała kiedyś, że ostatnim jej życzeniem będzie włożenie do trumny nagrań Nat King Cole’a. Mimo sugestywnego nazwiska Magda U. umarłą nie jest, a ja – przypominając zapomnianą nieco pieśniarkę – życzę jej dużo zdrowia. Po latach przyznaję: p. Magdalena wyznaniem tym sporo w moim życiu namieszała.
Nat King Cole, a właściwie: Nathaniel Adams Coles, urodzony 17 marca 1919 r. w Montgomery – Alabama, zmarł 15 lutego 1965 r. w Santa Monica. – Ten czarnoskóry muzyk jazzowy i piosenkarz, obdarzony ciepłym głosem o pięknej barwie i głębi, rozpoczął karierę, jako pianista, później jednak wsławił się, jako wykonawca songów podobających się głównie białej publice, czym zaskarbił wrogów po stronie czarnoskórych Amerykanów.
Cole wychował się w Chicago. W 1937 roku zaczął występować w klubach jazzowych w Los Angeles. W 1939 roku, wraz z Oscarem Moorem i Wesleyem Princem, założył Trio King Cole. Z czasem jego związki z jazzem osłabły, a on przeszedł do historii muzyki, jako wokalista śpiewający „kawałki” łatwe i przyjemne. W trakcie życia palił po trzy paczki papierosów dziennie. Wszystkich przekonywał, że dym tytoniowy pozwala mu zachować wyjątkową barwę głosu. Wskutek nałogu zmarł, dożywszy zaledwie 46 lat.
Rozczarowując nieprzyjaciół zdradzę, że nie palę od dawna, jednocześnie nienawistników pocieszę: kiedyś kopciłem niczym kotłownia zakładu wulkanizacyjnego i mimo zasmolonych płuc tembr mojego głosu Cole’a nie przypominał. Takie brzmienie jest tylko jedno. Człowiek napala się do bólu a Stwórca, jak się okazuje,  rozdawnictwa nie uprawia.

Wracając do Magdy Umer – muszę podziękować za zwrócenie uwagi na tego wyjątkowego artystę. Już nie chodzi o to, że rzucając papierochy dożyłem obecnego wieku, najważniejsze iż od wielu lat mój dom wypełniają Nat King Cole’owe ‘hałasy’. Przekonałem przyjaciół, że to muzyka magiczna, zupełnie niepojęta, wręcz niebiańska. I wciąż nie mogę darować, że wszystko przez te papierosy… Już widzę, jak nikotynowa loża klaszcze w pożółkłe łapska.
Sądzę, że gdyby Mozart z Jimi Hendrix’em dożyli sędziwego wieku (Cole przeżył Amadeusza o 11, Jimi’ego o lat 18) toby swoim geniuszem zapełnili muzyczną przestrzeń po kres ludzkiego bytowania na Ziemi, może nawet aż do wygaśnięcia jądra planety. Cóż, pewnie obowiązuje z góry ustalony porządek, że rubikonu przekroczyć nie wolno, bo tam czyhają straszności: nikotyna, dragi i inne nie/przyjemności. Pokonanie pewnej granicy psuje ludzkie zdrowie i trzeba zawczasu zwijać się z tego świata. Nie wiem, może po to, by ustąpić miejsca kolejnym geniuszom? Może. Kto choć raz w życiu posłuchał największych przebojów Cole’a: Nature Boy, Mona Lisa, Too Young, Unforgettable – zrozumie o czym piszę. Pojmie również, dlaczego teraz jestem bardziej smutny, aniżeli wesoły.
ów niezwykły artysta zostawił po sobie czarną perłę – córkę Natalie Cole (ur. 1950), ona również rozpanoszyła się w mojej przestrzeni akustycznej. W roku 1991 zdobyła Grammy za duet z dawno nieżyjącym ojcem. Za niezwykłą kompilację starego nagrania ze współczesnym brzmieniem. Wiem – Ameryki nie odkrywam, zwłaszcza w przypadku melomanów. Pisząc ten felieton liczę wszakże na to, że ktoś Cole’owe nagrania odkurzy.
I coś jeszcze. Za jedną z piękniejszych piosenek świata uznaję kompozycję Charles’a Chaplina zatytułowaną Smile. Utwór ów można usłyszeć w różnych interpretacjach w ambitnych stacjach radiowych. W wykonaniu Nat King Cole’a jest to song uroczysty, Natlie Cole swoim Smile przepięknie smooth’ci, zaś Rod Stewart, który niedawno nagrał cztery świetne płyty z przebojami lat ’30 i ’40 XX wieku – The Great American Songbook, wykonując charakterystycznie zdartym głosem Smile – chropawo się uśmiecha.
Kończąc, chcę wrócić do głupawego tytułu felietonu, który jest trochę załgany. Błagam – nie zakopujcie mnie z Cole’em! A jeśli już ów grzebalny moment nastąpi – dozwalam włożenie w kieszeń pośmiertnej koszuli flaszki… coca-coli (podobnie brzmi…), bo w piekle przecież żar nieziemski i diabelnie chce się pić. Skoro mowa o ogniu spraw ostatecznych – wolałbym, żeby mnie spopielono, a wtedy, co? – pytam. Krążek z niebiańskim głosem miałby spłonąć? Co to, to nie – wystarczy, że Cole przedwcześnie sfajczył swój talent.
Nie wiem, czy ostateczne plany Magdy Umer są wciąż aktualne, jeśli upiera się przy swoim – sporo ryzykuje. Nikt nie da gwarancji, że po moim felietonie jakiś zdesperowany meloman (cmentarny plądrownik) nie zechce do nagrań Cole’a się dokopać.
Nie kryję, że o to mi chodzi.

Leszek Tomczuk

Reklama