Kościół wszelkiej pomocy cz.5

0
Reklama

 "Podziemie w rezydencji arcybiskupów" – dokończenie wywiadu z abp Henrykiem Gulbinowiczem

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

Czy pamięta ks. kardynał swoją pierwszą wizytę w obozie dla internowanych?
– To było w Kamiennej Górze, gdzie był obóz dla internowanych oraz więzienie dla osób odsiadujących długoterminowe wyroki. Odprawiłem osobno msze dla więźniów i internowanych. We mszy dla więźniów uczestniczyło ok. 70 osób. Po błogosławieństwie podchodziłem osobno do każdego więźnia, podawałem rękę, składałem życzenia paschalne. Zauważyłem wtedy, że więźniowie zaczęli pociągać nosami. Oczy zachodziły im łzami. Czemu zmiękliście? Zapytałem. Odpowiedział mi 50 letni więzień. Ja tu siedzę 18 lat, zostały mi dwa lata, a przez ten czas nikt z wolnego świata nie podał mi ręki. Ksiądz jest pierwszy powiedział. Gest ludzkiej życzliwości i uszanowania zawsze chwyta za serca. Po 20 latach pamiętam te słowa jako pouczenie, że najprawdziwsze chrześcijaństwo to szacunek dla ludzkiej osobowości.

Jak reagowali internowani?
 – Skarżyli się na bardzo złe warunki w obozie: brudno, nocą biegają szczury, a sienniki są jeszcze po Niemcach. Udowadniali, że siedzą w barakach, które do końca wojny były filią obozu koncentracyjnego w Gross Rosen. Słyszałem o tym już wcześniej , ale dopiero na miejscu przekonałem się, że to prawda. Poszedłem do dyrektora więzienia. Po podziękowaniu za umożliwienie wizyty poruszyłem sprawę umieszczenia internowanych w dawnej filii Gross Rosen. Początkowo wszystkiemu zaprzeczał, ale później przyznał, że to prawda. Postanowiłem doprowadzić do likwidacji obozu. Co by to była za gratka dla zachodnich mass mediów! Informacja, że władze stanu wojennego wykorzystują hitlerowskie obozy. Poprosiłem dyrektora, żeby powiedział swoim zwierzchnikom to, co mnie. Sprawę przedstawiłem władzom we Wrocławiu. Kiedy mniej więcej po tygodniu odwiedziłem obóz dla internowanych w Nysie, dowiedziałem się, że obóz w Kamiennej Górze został zlikwidowany. W czasie rozmowy z dyrektorem obozu w Nysie zapytałem, czy czegoś nie potrzebuje. Powiedział, że przydałyby się ziemniaki dla internowanych i więźniów. Od ponad trzech miesięcy jedzą tylko kaszę. Dyrektor obawiał się, że na tym tyle może dojść do buntu. Uzgodniliśmy, że ja załatwię ziemniaki, a on załatwi transport. Po powrocie do Wrocławia skontrolowałem się z „Solidarnością” Rolników Indywidualnych. Za niecałe dwa dni dyrektor obozu w Nysie odebrał  sześć ton ziemniaków i prawie tonę kiszonej kapusty. To tylko przykładowy obrazek z naszej służby. Pełny jej obraz w latach 80 daje książka o AKCH, która ukazała się w latach 90.

Dziesięć dni przed ogłoszeniem stanu wojennego Józef Pinior i Stanisław Huskowski przywieźli do kurii 80 mln zł pobranych ze związkowego konta w banku. Obaj zgodnie potwierdzają, że pieniądze odebrał od nich ks. kardynał.
– Pieniądze były elegancko poukładane w porządnej walizce, która nie była zbyt ciężka, a wiec łatwa do przenoszenia. Kiedy Pinior i Huskowski przyjechali, sejfy kurii były pozamykane. Trzeba więc było zaufać Panu Bogu, że tej nocy nie zdarzy się nic złego. Postanowiłem więc owe miliony po prostu za kotarą na korytarzu. Siostry zakonne nie wiedziały co to za walizka. Tak duża suma nie mogła zostać przyjęta bez pisemnego potwierdzenia. Za zgodą przedstawicieli „Solidarności” napisałem krótką notatkę na  małej kartce, potwierdzającą, że przyjąłem w depozycie 80 mln zł, własność dolnośląskiej „Solidarności”. Podpisali ci, którzy je przekazali, i ja. Amen

Co było dalej z pieniędzmi?
 – Wiedziałem, że taka kwota powinna być mądrze przechowana i użytkowana przez pracowitych właścicieli. Aby pieniądze nie uległy dewaluacji i nie były łatwe do rozchodowania, wymieniłem je na dolary.  Złotówki łatwo się wydaje, nad wydaniem dolarów właściciele musieli się poważnie zastanowić. Kto korzystał z tych pieniędzy, nie wiem. Wielokrotnie usiłowano po nie sięgać. Roztropność nakazywała mi odsyłać tych, którzy chcieli sięgać po te pieniądze, do osób, które pobrały je z banku. One zaś, gdy nie siedziały w więzieniu, to wykręcały się od rozrzutnego ich rozdawania.

Czy SB pytała ks. kardynała o te pieniądze?
– Tylko raz wezwano mnie na przesłuchanie w tej sprawie. Rozmowa była krótka, ale bardzo rzeczowa. Zapytali mnie, czy mam te pieniądze. Zaprzeczyłem. Poprosili, żebym sobie dobrze przypomniał. Powiedziałem, że dobrze pamiętam, nie mam tych pieniędzy. Wówczas przesłuchujący mnie szef SB pokazał fotokopię pokwitowania z moim podpisem. Wyjaśniłem, że to nie jest argument, bo to nie jest oryginał dokumentu. Zwróciłem uwagę, że w pokwitowaniu jest mowa o przyjęciu w depozyt. A przecież w depozyt przyjmuje się sumy lub rzeczy na krótki czas. Przyznałem, że pieniądze zostały do mnie przyniesione, jest data, wszystko się zgadza, ale ta suma od dawna nie jest u mnie przechowywana. Wyjaśniłem, że pokwitowanie to sprawa uczciwości i roztropności, bo w każdej chwili mogę umrzeć, a właściciele nie powinni ponieść szkody. Tak się skończyło przesłuchanie. Ja zaś nabrałem zaufania do ludzi, którzy złożyli depozyt, bo oddali pokwitowanie do kasy „Solidarności”. Ktoś jednak ujawnił SB ten kwit. Z tego wniosek, że w „Solidarności” byli ludzie pracujący na dwie strony. To zdrajcy.

Byli oficerowie SB, którzy na początku lat 90 odpowiadali przed sądem za podpalenie samochodu ks. kardynała podczas wizyty w Złotoryi w 1984 r., zeznali, że był planowany zamach, który miał zakończyć się śmiertelnym wypadkiem  ks. kardynała. Czy wiedział ks. kardynał, że takie przestępcze działania były planowane?
– Słyszałem o tym. Był funkcjonariusz SB, który różnymi kanałami, najczęściej post fatum, przekazywał mi takie informacje. Zamach miał być upozorowanym „wypadkiem samochodowym”. Mówiąc najkrócej ciężarowy samochód miał zderzyć się z moim autem. Podobno kierowca ciężarówki nie wykonał rozkazu. Ile w tym prawdy, a ile legendy, wie tylko Bóg. Mam dość rozwinięte umiejętności telepatyczne, a nie miałem stałej, uciążliwej świadomości, że moje życie jest zagrożone.

Rozmawiał Rafał Bubnicki

 

Reklama