Miejskie zwierzęta (cz.1)

0
Reklama

O Józefie W. dowiedziałem się kilka miesięcy temu, gdy jeszcze siedział w brzeskim więzieniu. Wtedy właśnie, po załatwieniu wszystkich papierkowych formalności miałem się z nim spotkać.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

O Józefie W. dowiedziałem się kilka miesięcy temu, gdy jeszcze siedział w brzeskim więzieniu. Wtedy właśnie, po załatwieniu wszystkich papierkowych formalności miałem się z nim spotkać. Niestety w wyznaczony dzień, tuż przed umówioną rozmową otrzymałem telefon od dyrekcji Zakładu Karnego, z którego wynikało, że nasze spotkanie musi zostać przełożone. Gdy po kilku dniach zadzwoniłem z powtórną prośbą o widzenie Józef był już w Zakładzie Karnym nr2 w Strzelcach Opolskich. Tydzień później siedziałem w porannym pociągu zastanawiając się, od czego zacząć naszą rozmowę.

Przed południem dojeżdżam do Strzelec Opolskich. Po wyjściu z dworca zaczynam rozpytywać o drogę przechodniów, bo wydrukowana naprędce mapka okazuje się być zupełnie nieczytelna. Gdy mówię, że szukam ulicy Świerczewskiego miejscowi rozkładają ręce. Dopiero gdy dodaję, że chodzi o ZK odpowiadają – „a, dwójka”. Rzeczywiście – w Strzelcach są dwa więzienia. Den drugi numer jest o tyle przewrotny, że do „dwójki” trafiają więźniowie, dla których to nie jest pierwszy wyrok – recydywiści. Po półgodzinnym poszukiwaniu trafiam na miejsce. Zakład jest ogromny, znacznie większy niż brzeski, i robi zdecydowanie bardziej posępne wrażenie. Wchodzę do środka. Strażnik legitymuje mnie, prosi o zostawienie telefonu – pyta o to, co wnoszę na teren zakładu.

Kim jest Józef W.? Złodziejem, który został skazany za zabicie podczas pijackiej kłótni czterech osób siekierą. Rzecz miała miejsce w Gliwicach w lutym 1992 roku. Wyrok – 25 lat. Nie to jednak było głównym bodźcem, który ciągnął mnie za mury, najpierw brzeskiego, a później strzeleckiego zakładu. Były nim Miejskie zwierzęta – czytana przez jedynie kilka osób autobiograficzna powieść Józefa W.

O czym są Miejskie zwierzęta?

To opowieść o moim życiu i o ludziach, którzy mnie otaczali, głównie tych ze środowiska przestępczego. Dlatego właśnie jej tytuł brzmi Miejskie zwierzęta, chociaż może nie jest on do końca sprawiedliwy, bo często ludzie zachowują się gorzej od zwierząt. Ta powieść jest moim krzykiem. Chciałbym dzięki niej naświetlić innym ludziom moje życie. Pokazać, dlaczego stało się tak, a nie inaczej. Dlaczego jestem dzisiaj w tym punkcie. Staram się zrozumieć dlaczego tak się stało. To jest dokładny opis tego, co pamiętam i co czułem. Miejskie zwierzęta powstały w ogromnym bólu. Bólu, że nikt we mnie nie wierzy. Pisząc tę książkę myślałem przede wszystkim o tym, co wydarzyło się w dzieciństwie – o wszystkich traumach, które wtedy przeżyłem. Dzięki temu mogłem na to wszystko jeszcze raz spojrzeć – z dystansem.

Więc była to forma autoterapii?

Tak. Dzięki temu mogłem nabrać dystansu do tego wszystkiego, co w życiu robiłem. Przemyśleć to i dojść do pewnych wniosków, które mam nadzieję pozwolą mi nie popełniać więcej tych samych błędów. Tak naprawdę Miejskie zwierzęta nie są jeszcze skończone – nie dopisałem jeszcze końcówki. W pierwszej wersji pisałem wszystko w czasie przeszłym. Później doszedłem jednak do wniosku, że lepiej brzmi to w czasie teraźniejszym – widzę, jestem, czuję – to znacznie lepiej oddaje wszystkie wydarzenia.

Również te za, które Pan trafił za kratki?

Tak. Chciałem, aby ta powieść pokazywała do czego prowadzi nienawiść i przemoc. Aby sprawiła, że każdy zanim coś zrobi pomyśli najpierw, co z tego może wyniknąć.

Ile osób tam wtedy zginęło?

Cztery. Ja poczułem tam, wtedy, że moje życie jest zagrożone. Pamiętam tylko, że zacząłem się bronić. Gdy się ocknąłem wszędzie była krew. Były trzy martwe osoby. Dołożyli mi jeszcze czwartą – mężczyznę, którego znaleziono w sąsiedztwie miejsca, gdzie piliśmy. Za wszystko ja poniosłem odpowiedzialność.

Jak to wygląda w powieści?

Tak jak było. Uważam, że nawet jeśli nadużyłem obrony koniecznej to ten wyrok jest za wysoki. Chociaż to właśnie ten wyrok sprawił, że zacząłem się zastanawiać. Zadawałem sobie pytanie o sens życia. O to, dlaczego mimo tego, że w głębi duszy mam chęć do robienia dobra i pomagania ludziom, czynię zło. Poszedłem też w kierunku religii. Zacząłem szukać i zastanawiać się. Wtedy też zacząłem pisać wiersze i powieść. To wszystko zaczęło mi bardzo mocno pomagać i koiło ból.

Po przekroczeniu pierwszej z masywnych krat ruszam za strażnikiem prowadzącym mnie do dyrektora zakładu. W chwilę później siedzę już w jego biurze ogrzewając się gorącą herbatą z cytryną. „Niech pan nie przyjmuje wszystkiego jako prawdy. Więźniowie często konfabulują – opowiadają o tym jak nieludzko ich traktujemy. Wymyślają rozmaite historie”. Dyskutujemy przez dobry kwadrans i zaczynam zdawać sobie powoli sprawę z tego, że świat za tymi murami rządzi się swoimi prawami, że wszystko jest tu inne – niemniej jednak w jakiś wynaturzony sposób poukładane i logiczne. Ruszam za kolejnym strażnikiem, opuszczamy biura i wychodzimy na podwórze otoczone murami.

A bohater, kim jest? Jakie jest to miejskie zwierzeź

Bohater jest mną. Miejscami jest negatywny, a miejscami pozytywny. Negatywne jest w nim zło, którego się dopuścił i które sam sobie zadał. Pozytywne, że tak naprawdę nigdy nie był do końca zdegenerowany. Zawsze gdzieś za grubą skorupą, która w więzieniu powstaje sama z siebie, zachowywał uczucia. Za kratami wiele osób myśli, że trzeba szybko schować się za fasadą, że trzeba być twardzielem, ale tak naprawdę to łagodność jest najpiękniejszym garniturem mężczyzny.

Więc jak to wygląda, świat dzieli się na ludzi i zwierzęta? Tak jest tylko za kratami, czy poza nimi również?

Miejskie zwierzęta to nie tylko przestępcy. Ja określam się tak dlatego, że często byłem zaszczuty jak zwierz. W dzień, kiedy całe miasto żyło ja spałem. W nocy, kiedy miasto kładło się spać ja budziłem się i wyruszałem na żerowisko. Kiedyś byłem tak głodny, że jadłem trawę, myślałem wtedy, że już umieram – czułem się jak zwierze, jak bydle. Chodziłem po starych altankach wyjadając jakieś nasiona, jadłem resztki ze śmietników. Utożsamiałem się ze zwierzęciem i często tak byłem traktowany.

Wokół było dużo takich zwierząt?

Bardzo dużo. Nie tylko wśród tych, którzy siedzieli za kratami. Były także wśród ludzi stojących po stronie prawa. Trafiłem do zakładu gdy miałem dwanaście lat. To były czasy komuny. Wychowawcy sięgałem wtedy do paska spodni. Pamiętam, że po tym gdy ukradłem pieniądze strasznie mnie skopał. Wcześniej stałem pod lodowatą wodą, a gdy ciało było już zdrętwiałe z zimna bił mnie rozjuszony jak zwierzę.

Te zwierzęta łączyły się w stada – prawda? Jakie wygląda takie stado?

Moje stado, środowisko, było najważniejsze. Ono dawało mi pozory wartości i miłości. Miałem wielu kolegów, ale wszyscy ci, którzy mnie otaczali byli nieszczęśliwi – ja również. U mnie na dzielnicy każdy kradł, włamywał się i napadał. To był sposób na życie, który wyssało się niejako z mlekiem matki. Gdy miałem 18 czy 20 lat potrafiłem pójść na włamanie i nie czuć winy, bo było to dla mnie coś zupełnie normalnego. Takie zachowanie porównuje dziś do kanibalizmu – kanibal z Papui Nowej Gwinei, gdy zje swojego wroga to nie odczuwa tego, że zrobił coś złego.

Dotychczas wnętrze więzienia widziałem jedynie w filmach. Strażnik, który prowadzi mnie do bloku, w którym siedzi Józef W. idzie tuż obok mnie co chwilę wciskając kolejny przycisk powodujący, że żelazne kraty lub wzmocnione drzwi otwierają się ze skrzypnięciem. Gdy idziemy przez podwórze zdaję sobie sprawę, że wciąż rozglądam się dookoła – tego nawyku nie pozbywam się zresztą do samego końca mojej wizyty. Przez całą długość podwórza ciągną się wysokie siatki. Ogromne, posępne mury zasłaniają wszystko to, co rozciąga się na zewnątrz więzienia. Na narożnych wieżyczkach widzę sylwetki mężczyzn z przewieszoną przez ramię bronią. Po topniejącym śniegu biegają psy strażników – pewnie po prostu wypuszczono je na spacer, ale i tak robią wrażenie pilnujących czegoś, węszących i czujnych.

Jakimi prawami rządzą się takie stada?

Na pewno nie dokładnie takimi samymi jak zwierzęta, bo jakby nie było jesteśmy ludźmi. Generalnie rzecz biorąc w różnych grupach są różne zasady. Przeważnie jednak w każdej z nich jest dominator, który rządzi stadem. Taki jest świat miejskich zwierząt – skomplikowany i miejscami bardzo trudny do przelania na papier.

Wspominał Pan, że pisanie powieści dawało możliwość spojrzenia jeszcze raz, z dystansem, na wszystkie traumy z dzieciństwa – jakie ono było?

Złe. Do dzisiaj jest tak, że gdy przychodzi do mnie na widzenie mama to płacząc mówi „ja wiem synu, że jesteś tu dlatego, że zostałeś źle wychowany, że była przemoc w domu”. Ja wtedy staram się ją pocieszyć, ale trudno jest mi się z tym nie zgodzić. Gdy miałem 9 może 10 lat byłem bity i uciekałem z domu. Aby jeść musiałem kraść. Z domu też byłem posyłany na kradzieże. Nie byłem nauczony tych właściwych wzorców. Nie miałem w ogóle wszczepionego kręgosłupa moralnego, który pozwoliłby mi przemyśleć wszystko zanim dopuszczę się kradzieży czy innego przestępstwa. Nie byłem nauczony myśleć w takich kategoriach, że człowiek, którego skrzywdziłem później wraca do domu i cierpi, że go boli to, co zrobiłem.

Postać matki pojawia się w powieści?

Pojawia się. Jest taka, jaką jest naprawdę. My mamy dzisiaj wspaniałe relacje. Kochamy się. Ale w książce jest też to, co było w przeszłości. Ojciec popełnił samobójstwo gdy miałem cztery lata. Matka ze mną i z dwiema moimi siostrami została sama i nie miała czasu na emocjonalne wychowanie. Każdy problem był niestety rozwiązany biciem. Pamiętam, że czasami, zimą uciekało się z domu na śnieg w pidżamie i kapciach.

Te 25 lat to nie jest pierwszy Pana wyrok. Dlaczego zawsze wszystko kończy się za kratami?

Pierwszy mój wyrok to były trzy lata za 208 (według starego kodeksu karnego, kradzież – przyp. red.). Nawet na wokandę wtedy nie stawałem. Wybiłem kiedyś szybę w celi i wychowawca powiedział „oj przyjdziesz kiedyś do mnie po wokandę.” ja powiedziałem „nie przyjdę”. I proszę mi wierzyć, że półtora roku dłużej siedziałem, ale nie przyszedłem. Siedziałem do dzwonka, bo nic do mnie nie docierało. Drugi wyrok, 6 lat, też za 208. Dostałem wtedy zwolnienie warunkowe po 4 latach. Nie zasługiwałem na nie. To były czasy przełomu, odchodził komunizm. Sędzia dostrzegł, że za kradzieże dostałem aż 6 lat, więc mnie wypuścił. Pamiętam, że śmiałem się wtedy z jego słów „jak jeszcze raz coś ukradniesz to ci ręka uschnie”. Nie byłem wtedy gotowy do życia na wolności. Planowałem sobie, że będę cwańszy, że będę kombinował i prawo mnie nie dosięgnie. Do głowy mi wtedy nie przychodziło, że ja mogę żyć jak normalny człowiek. Trzeci wyrok to ten, za który siedzę teraz.

Jakie są pierwsze dni więzienia, gdy ma się świadomość, że spędzi się w nim ćwierć wieku?

Na początku wcale to do mnie nie dotarło. Widziałem chłopaka, który gdy dostał 4 lata to w spodnie popuścił ze strachu. Niektórzy przychodzili załamani, bo dostali 5 czy 6 lat – po tydzień z łóżka nie wychodzili, nie odzywali się. Ja, gdy dostałem 25 lat powiedziałem policjantom „dobra, prowadźcie mnie na śledczy, bo jestem głodny”. Faktycznie tak było. Czułem głód i chciałem zjeść obiad – nie dotarł do mnie ten wyrok. Przez pół roku byłem z kolegami w celi i tak się z nimi zżyłem, że gdy mi powiedziano później, już jako skazanemu, że idę do innej celi to się popłakałem. Nie z powodu wyroku tylko dlatego, że muszę kolegów zostawić. Dopiero później, powoli zaczęło wszystko do mnie docierać. Najgorzej jest teraz. Poczucie upływu wieku. Zmarnowany czas. Niespełnienie. Przemyślenie wszystkiego. Jeśli odsiedzę wyrok do końca będę miał 54 lata. Co mi pozostanie? Jaką przyszłość mi się gotuje?

C.D.N.

Krystian Ławreniuk

Reklama