Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło

0
barcickim.jpg
Reklama

My, Polacy, mamy wrodzoną skłonność do narzekania. Narzekamy głównie na to, na czym najlepiej wszyscy się znamy – na sytuację w polityce i służbie zdrowia.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

O ile w pierwszym wątku powody do „rzucania mięsem” mogą być uzasadnione, to w tym drugim, wbrew pozorom, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Sytuacja w służbie zdrowia jest przesympatyczna. Zwłaszcza dla właścicieli zakładów pogrzebowych, których kryzysowa dekoniunktura szybko nie dosięgnie i lekarzy prowadzących prywatną praktykę. W wyniku kilku drobnych i niespodziewanych dolegliwości, jakie dotknęły członków mojej rodziny miałem okazję przekonać się o skuteczności systemu opieki zdrowotnej oraz pomysłowości decydentów odpowiadających za oszczędności w resorcie zdrowia na własnej skórze i portfelu.
    Zagłębianie się w szczegóły chorób nie ma sensu. Wypada jednak nadmienić, że ze skierowaniem do specjalisty w ręku od lekarza pierwszego kontaktu i uspokajającym –  „specjalista musi to natychmiast zobaczyć i podjąć odpowiednie leczenie, bo czekanie może skończyć się źle”, moja żona z dzieckiem udała się do pewnego opolskiego ośrodka medycznego. Ośrodek ten świadczy usługi w ramach kontraktu z NFZ, czyli bez konieczności ponoszenia dodatkowych opłat. Lekarze specjaliści czekają tam na pacjentów z otwartymi rękami. Na wszystkich pacjentów, którzy kilka miesięcy wcześniej ustawili się w kolejce. Pierwszy możliwy termin, w którym pan doktor mógłby się zająć naszym dzieckiem ustalono na końcówkę września. Próby protestu z naszej strony skwitowano życzliwym – „Jak się nie podoba, to poszukają sobie innego lekarza. U innych czeka się dłużej. Mogą też sobie pójść do jednego z  prywatnych gabinetów – na ścianie wiszą ich namiary”. Faktycznie, numery telefonów lekarzy przyjmujących odpłatnie ułatwiają pacjentom życie, a możliwe, że nawet czasem je ratują.  Na zdrowiu, oczywiście nie swoim, potrafi oszczędzać tylko minister Kopacz i urzędnicy NFZ. Pacjenci odesłani z kwitkiem, a rodzice chorych dzieci w szczególności, na zdrowiu oszczędzać jeszcze nie potrafią. Dwadzieścia lat demokracji i wolnego rynku podstawowych zasad kapitalizmu jeszcze nam nie wpoiło. Już trzecia próba umówienia się z lekarzem, któremu trzeba zapłacić zakończyła się powodzeniem –  pani doktor mimo tego, że właśnie miała zamykać gabinet zgodziła się dziecko zobaczyć. Z odchudzonym portfelem i receptą w ręku i szczęśliwa, że mimo trudności eskapada do wojewódzkiej aglomeracji się udała żona z dzieckiem wróciła do domu. Było jeszcze drobne rozczarowanie w aptece – pieczątka na recepcie nie zawierała numeru telefonu prywatnego gabinetu. Odpłatność za leki 100%. Ale niech tam! Przecież nie warto znów jechać do Opola. Wizyta w prywatnym gabinecie przynosi naszemu państwu same korzyści – kolejki do specjalistów rosną znacznie wolniej niż mogłyby, za badania, wykonanie iniekcji i zabiegi rehabilitacyjne zlecone w prywatnym gabinecie trzeba płacić. W opisanym powyżej przypadku służba zdrowia zaoszczędziła kilkaset złotych. A przecież nie było to jakieś poważne schorzenie. Są choroby przewlekłe, nowotwory, wady serca, na których można zaoszczędzić znacznie więcej. Dzięki oszczędnościom można uniknąć przykrych cięć w administracji, prowadzić wojnę na końcu świata, zwrócić poszkodowanym zagrabiony przez komunistów majątek, albo pofrunąć prezydenckim samolotem na zagraniczny cmentarz. W skali całego kraju sumy zaoszczędzone w ten sposób pozwalają na normalne funkcjonowanie kraju, którego kryzys się nie ima. Społeczeństwo musi docenić dalekowzroczność, umiejętność wprowadzania w życie praktycznych rozwiązań, dar znajdowania oszczędności tam, gdzie na pozór znaleźć ich się nie da. Musi, nawet jeżeli nie bardzo chce. W innym przypadku umrze oczekując w kolejce do specjalisty. A jak się nie podoba, to zawsze może emigrować. Za granicą podobno czeka się jeszcze dłużej no i mają tam kryzys, którego uniknęliśmy dzięki temu, że rząd mamy najlepszy z możliwych.
 
Dużo zdrowia życzy
Marcin Barcicki
 

 

Reklama