W ubiegłym tygodniu opublikowaliśmy artykuł pt. „Podziemna piekarnia w Brzegu? Co kryją piwnice przy ul. Zakonnic?”. Wówczas posiadaliśmy cząstkowe informacje na temat tego obiektu, w którym obecnie znajduje się zakład szklarski. Dziś możemy przybliżyć naszym Czytelnikom więcej szczegółów na temat historii starej cukierni, która podziemnym przejściem była połączona z kawiarnią w Rynku.
Naszą redakcję odwiedził pan Wojciech Skrobich – syn ówczesnego właściciela „Wenecji”. Opowiedział nam o losach swojej rodziny oraz cukierni i kawiarni, którą prowadził jego ojciec Józef.
– Ojciec urodził się w 1896 roku. Mieszkaliśmy w Częstochowie, ale zaraz po wojnie w 1946 roku przeprowadziliśmy się do Brzegu, gdzie nabyliśmy prawo do mieszkania przy ulicy Zakonnic. Pod nami znajdowała się rzeźnia. Rosjanie w tych podziemiach trzymali zwierzęta. Pomieszczenia te były bardzo zaniedbane. Młode Niemki, których nie zdążyli jeszcze wysiedlić, sprzątały ten bałagan. Miałem wtedy 7 lat – wspomina pan Wojciech.
Pan Józef Skrobich był z zawodu cukiernikiem. Postanowił doprowadzić do porządku lokal i po uzyskaniu zgody otworzyć zakład cukierniczy.
– W 1947 roku, ojciec nabył na własność urządzenia sklepowe od Ministerstwa Ziem Odzyskanych. Sprzedawaliśmy lody, ciastka i inne słodkie wyroby. Pamiętam, że w firmie pracowało kilka osób. Panią Julię widuję czasem na ulicy. Mieszkała wtedy blisko nas, przy ulicy Reja. Teraz mieszka w innym rejonie miasta – opowiada syn właściciela cukierni.
„Wenecja” to nie tylko lody i ciastka. Pod dzisiejszym zakładem szklarskim mieścił się magazyn. Przechowywano tam cukier, jajka i przede wszystkim kostki lodu. Podziemny korytarz prowadził do kawiarni w Rynku, która również należała do pana Józefa.
– Te kadzie, które do dziś się znajdują w podziemiach, budowali jeszcze Niemcy. Takim tunelem można było przejść z cukierni przy Zakonnic do kawiarni w Rynku. Nasza kawiarnia była w miejscu, gdzie kiedyś był sklep zoologiczny, a teraz jest chyba jakiś sklep komputerowy. Mieliśmy specjalnie wyznaczone miejsce do dancingów – mówi pan Wojciech Skrobich. – Ale to był kłopot. Kiedyś przyszli rosyjscy żołnierze i chcieli aby w nocy otworzyć im lokal. Byli pijani i ojciec nie chciał ich wpuścić. Zaczęli strzelać do witryn. Porozbijali wszystkie szyby – dodaje brzeżanin.
122 kg (nie)legalnego cukru …
Rosyjscy „imprezowicze”, to nie jedyny kłopot z jakim przyszło się zmagać panu Józefowi. W pewnym momencie zaczęło brakować cukru, a to podstawowy składnik sprzedawanych wyrobów. W państwowym punkcie dystrybucji też go brakowało. Jak już się pojawił, to nie każdy mógł otrzymać przydział.
– Przychodzili do nas różni ludzie. Kiedyś pojawił się kontroler skarbowy. Zobaczył, że produkcja stoi. Poradził by ojciec zakupił cukier od chłopa, ale żeby wziął na to jakiś dokument. I tak się stało. Po kilku dniach przyszedł inny pracownik urzędu i zrobił kontrolę. Jak zobaczył, że cukier nie pochodzi z punktu dystrybucji to zgłosił sprawę do komisji walki z nadużyciami i szkodnictwem gospodarczym. Ta z kolei stwierdziła, że jako właściciel warsztatu cukierniczego zakupił z nielegalnego źródła 122 kg cukru – tłumaczy syn właściciela „Wenecji”.
Nałożona grzywna na pana Józefa wynosiła 15 tysięcy złotych. Gdyby nie zapłacił – kara zostałaby zamieniona na obóz pracy. Nieoficjalnie zasugerowano inne rozwiązanie.
– „Płacisz, odrabiasz w obozie pracy lub zrzekasz się prawa do cukierni i przekazujesz zakład jednej ze spółdzielni” – powiedzieli ojcu. W przypadku przekazania do spółdzielni gwarantowali pracę w zakładzie. Nie mieliśmy takich pieniędzy, aby zapłacić karę. Ojciec musiał nas utrzymywać, więc do obozu pracy nie chciał iść. Oddał firmę spółdzielni, ale mógł w niej pracować. To był koniec naszej „Wenecji” – wspomina nasz rozmówca.
Poniżej publikujemy zdjęcie z prywatnego archiwum pana Wojciecha Skrobicha oraz stare dokumenty jego ojca z tamtego okresu.