Obozy i internaty

0
Reklama

Czytając martyrologiczne i cierpiętnicze wspomnienia lokalnego „kombatanta” walki z komuną można dojść do wniosku, że „demokracja ludowa” z czasów PRL była krwawą dyktaturą, a ośrodki dla internowanych ciężkimi więzieniami.

Czytając martyrologiczne i cierpiętnicze wspomnienia lokalnego „kombatanta” walki z komuną można dojść do wniosku, że „demokracja ludowa” z czasów PRL była krwawą dyktaturą, a ośrodki dla internowanych ciężkimi więzieniami. W podobnym tonie pisane są podręczniki do historii i naukowe inaczej publikacje IPN. W odróżnieniu od komunizmu wybielany i idealizowany jest okres dwudziestolecia międzywojennego. Czy II RP była wzorem demokracji i praw obywatelskich? Dla równowagi proponuję pochylić się nad wstydliwą kartą z historii II Rzeczypospolitej. Właśnie minęła 75 rocznica przyjęcia pierwszych więźniów przez obóz odosobnienia w Berezie Kartuskiej. Pomysłodawcami utworzenia tej placówki dla podejrzanych i niewygodnych politycznie był premier (1934-35) Leon Kozłowski  oraz ówczesny minister sprawiedliwości Czesław Michałowski. Premier Kozłowski był zafascynowany skutecznością podobnych obozów w Niemczech. Tam od 1933r. Funkcjonowały obozy w Dachau i Oranienburgu. Początkowo nie były one przecież miejscami zagłady, ale obozami odosobnienia dla wrogów III Rzeszy, w których przy pomocy różnorodnych represji starano się wpłynąć na poglądy przeciwników fuhrera. Pretekstem dla utworzenia polskiego Dachau był zamach na ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego dokonany 15 czerwca 1934r. przez   ukraińskiego nacjonalistę. Po tym wydarzeniu udało się przekonać marszałka Piłsudskiego do utworzenia w byłych carskich koszarach w Berezie Kartuskiej obozu odosobnienia. Prezydent Ignacy Mościcki wydał już 2 dni po zamachu rozporządzenie z mocą ustawy na podstawie którego rozpoczęto adaptację kompleksu do zaplanowanych celów. Konstrukcja aktu prawnego powołującego do życia obóz była bardzo podobna do niemieckiego „Schutzhaft” – instytucji aresztu prewencyjnego wprowadzonego zarządzeniem z lutego 1933r. o ochronie narodu i państwa. Piłsudski wyraził zgodę na rok funkcjonowania tej instytucji, ale przed upływem roku zmarł, a obóz działał do końca II RP.
Celem obozu było złamanie psychiczne osadzanych tam na podstawie decyzji administracyjnej, a nie wyroku sądu więźniów. Dopuszczalny okres zatrzymania przewidziano na 3 miesiące z możliwością przedłużenia tego czasu. Pierwsi więźniowie do Berezy trafili 6 lipca. Byli to krakowscy członkowie ONR i komuniści z Nowogródka. Przez ponad 5 lat działalności obozu przewinęło się przezeń około 16 tysięcy zatrzymanych politycznych przeciwników endecji, a także nacjonalistów ukraińskich, oskarżanych o przestępstwa gospodarcze głównie Żydów oraz, tuż przed rozpoczęciem wojny, Niemców podejrzanych o tworzenie V kolumny. Obóz wykorzystywany był również do osadzania podejrzanych z zarzutami kryminalnymi, którym trudno było udowodnić winę przed sądem. Do Berezy mógł praktycznie trafić każdy, kto popadł w konflikt z np. gminnym pisarzem albo policjantem. Więźniem obozu był min. znany publicysta Stanisław Mackiewicz, który ośmielił się skrytykować politykę zagraniczną ministra Becka, a Jerzy Giedroyć uniknął osadzenia tam tylko dzięki protekcji znajomego ministra Poniatowskiego, który zagroził dymisją w przypadku aresztowania późniejszego wydawcy paryskiej „Kultury”.
Wspomnienia osadzonych w Berezie zbierała utworzona w maju 1940r. przez rząd na uchodźstwie  kierowana przez Bohdana Winiarskiego komisja  badająca zbrodnie sanacji.  Fragmenty raportu tej komisji zawierającego wspomnienia więźniów można znaleźć w książce Andrzeja Garlickiego „Piękne lata trzydzieste” oraz w publikacjach prasowych tegoż autora. Metody stosowane przez policjantów, z których składał personel obozu oraz „instruktorów” dobranych spośród więźniów kryminalnych nie zrobią zapewne żadnego wrażenia na naszych „styropianowych kombatantach”. Oni przecież doznali tak dotkliwych krzywd w okresie stanu wojennego, ale może warto porównać skalę represji i finezyjne metody łamania więźniów?
Nowo przybyli do obozu trafiali do izby przejściowej na kwarantannę: „Izba ta była pusta, bez jakiegokolwiek umeblowania, okna były zabite do połowy dyktą, górne zaś były otwarte, podłoga betonowa. Temperatura wskutek nieopalania w zimie była stale poniżej zera. Przez cały dzień więźniowie musieli stać zwróceni twarzami do ściany. Na noc kładli się na gołą podłogę, bez nakrycia. Co pół godziny policjant alarmował śpiących więźniów, kazał im wstawać, ustawiać się pod ścianą w szeregu, odliczać, biegać, skakać, padać, siadać itp., po czym znowu więźniowie kładli się do snu po to, by w następnej półgodzinie powtórzyła się ta sama udręka. Jakiekolwiek uchybienie w postawie, które dowolnie oceniał policjant, powodowało natychmiastowe bicie pałką. Zresztą w izbie tej bito więźniów stale bez jakiegokolwiek powodu oraz masakrowano ich do krwi”.  Po kwarantannie następowała obozowa codzienność – pobudka o 4 rano, potem na komendę: 3 sekundy na toaletę przy pomocy zimnej wody z beczki i 5 sekund na załatwienie potrzeb fizjologicznych. Na śniadanie więźniowie mieli czarną kawę i 400g. razowego chleba. Obiad był identyczny. Dzień osadzonym mijał na przymusowej pracy – przenoszeniu kamieni z miejsca na miejsce, kopaniu i zasypywaniu dołów, pogłębianiu rowów z wodą, budowaniu i niszczeniu dróg itp. Ci, dla których nie było żadnej pracy poddawani byli siedmiogodzinnej musztrze bez żadnej przerwy. Polegała ona na bieganiu, przysiadach, pompkach, czołganiu się w okolicach przepełnionych latryn, maszerowaniu kaczym chodem – na zgiętych kolanach i wyciągniętych w górę ramionach itp. Dla szczególnie opornych więźniów, członków tzw. „podchorążówki” przewidziano dodatkowe atrakcje – czołganie się w sali służącej za pracownię  betoniarską, w której zalegała kilkucentymetrowa warstwa cementu albo szorowanie ustępów przy pomocy mikroskopijnych szmatek, czyli praktycznie gołymi rękami. Po tego typu czynnościach nie przewidziano możliwości umycia rąk – obiad trzeba było spożywać z fekaliami na rękach. Każda niesubordynacja karana była pobiciem. Ofiarą szczególnego sadyzmu padł niewidomy członek zarządu Związku Zawodowego Handlowców niejaki Hagiel – ku uciesze strażników kaleczył się podczas przydzielonej mu pracy polegającej na cięciu drewna piłą.
Pobytu w obozie nie przeżyło oficjalnie tylko 20 więźniów. Tak naprawdę liczba ofiar Berezy Kartuskiej jest wielokrotnie wyższa – chorych w stanie agonalnym przewożono do cywilnych szpitali więc w statystykach zgonów na terenie obozu ich nie ma.  Zostali przecież zwolnieni.  Ustaleniem faktycznej liczby ofiar mogliby zająć się historycy z IPN. Problem w tym, że oni wolą zajmować się zbrodniami komunistycznymi. Ale czy uwypuklanie jednych zbrodni, a przemilczanie innych nie jest przypadkiem fałszowaniem historii? A to podobno było domeną komunistów…
Marcin Barcicki
Reklama