Chleb dostawaliśmy od gospodarzy

0
do_cyklu_bw__20_.jpg
Reklama

Wspomnienia z czasów okupacji i po wojnie (5)

Po jednym dniu pobytu w Kupiczowie nasza kompania opuściła Kupiczów i udała się na nowe miejsce postoju, do wsi obok wsi Suszybaby.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

Nasza drużyna otrzymała zadania zająć stanowisko ochronne kompani na wzgórzu 400 metrów od Suszybaby przy wiatraku, przy którym był nowy drewniany dom na kwaterę. Wartę pełniliśmy przy wiatraku. W słoneczną niedzielę nudziliśmy się, wyglądając przez okno. Nagle zobaczyłem w ogrodzie świeży żółty piach na czarnej ziemi w ogrodzie. Od razu pomyślałem, że tam musi być coś zakopane i tak było, bo wykopaliśmy skrzynkę, w której znaleźliśmy osiem słoików konfitur z wiśni. Co za radość zapanowała wśród nas, bo od paru łat nie mieliśmy takiego słodkiego rarytasu w ustach. Był to dla nas prawdziwy słodki raj! Jeden słój z konfiturami zanieśliśmy znajomej gospodyni do Suszybaby i po paru godzinach upiekła nam pyszne bułki z konfiturami. Ponadto w ogrodzie wykopaliśmy kufer, w którym były drogie fajansowe naczynia i futro, które było nam bardzo przydatne do pełnienia warty, bo noce były jeszcze bardzo zimne. Po paru dniach od tego szczęśliwego dla nas zdarzenia, w nocy przybiegł spod wiatraka wartownik i powiadomił, że przed chwilą duży oddział Ukraińców ubranych na biało przeszedł koło wiatraka. Natychmiast kapral „Kamień” wysłał na koniu „Kobzę” do kompani z powiadomieniem o ewentualnym zagrożeniu. Dość szybko zjawił się pluton z naszej kompani, jednocześnie przybiegł gospodarz z pobliskiego domu i powiedział, że Ukraińcy wrzucili przez okno granat, który upadł na łóżko obok jego żony i nie eksplodował. Natychmiast pobiegłem z nim do jego domu, żona gospodarza blada i przerażona siedziała na łóżku i trzęsąc się patrzyła   na granat, wtedy kazałem gospodarzowi otworzyć szeroko okno i ostrożnie chwyciłem granat dwoma palcami i wyrzuciłem przez okno. Granat eksplodował niszcząc resztę szkła w oknie. Był to granat węgierski, który często nie wybuchał. Na naszej kwaterze panował ożywiony ruch, przybyli zgłodniali chłopcy  i doszczętnie pozbawili nas zapasów żywności. Następnego dnia musieliśmy organizować wypad do uzbrojonej wsi ukraińskiej w celu zdobycia żywności. Zapoznałem się z żołnierzem samoobrony kapralem „Liściem”, który znał każdą ścieżkę w okolicznych wioskach ukraińskich. „Kapral Liść” zgodził się na udział w akcji pod jego przewodnictwem. Na placówce pozostało sześciu z drużyny, a ja z bratem i czterema kolegami wyruszyliśmy nad ranem do odległej 15 kilometrów wsi, do której dotarliśmy o świcie. Wbiegliśmy szybko z pola do środka wsi, oddaliśmy kilka strzałów dla wywołania paniki mieszkańców i zapaliliśmy nisko położoną strzechę domu, która początkowo dymiąc rozgorzała ogniem. Za chwilę przebiegliśmy przez drogę na drugą stronę wsi i zobaczyliśmy sznur pędzących furmanek polną drogą ze wsi. Ukraińcy mieli czujne straże. W pogotowiu stały przed domem furmanki wypełnione w całości lżejszym majątkiem i żywnością. Słysząc nasze strzały, zaprzęgli konie do wozów i panicznie uciekali myśląc, że „lachiw je duże bahato”, nie wiedzieli, że nas jest tylko siedmiu. Ukraińcy z tych zagród, do których doszliśmy, nie mogli już zaprzęgać koni i prawdopodobnie schowali się w domach, a my do środka mieszkań nie wchodziliśmy, żeby nie dostać siekierą po głowie. Zabiłem z karabinu świnię. Zaprzęgliśmy konie do dwóch furmanek, załadowaliśmy świnię na wóz i przez pola ruszyliśmy w powrotną drogę na placówkę. Mój braciszek wypatroszył świnię, oddzielił szynki, polędwicę i słoninę i umieścił wszystko w spiżarni obok kuchni. Chleb dostawaliśmy od gospodarzy, którzy byli nam wdzięczni za osłonę przed Ukraińcami. Konie i wozy oddaliśmy do wsi polskim gospodarzom. Nie mieliśmy pozwolenia na taką akcję zaopatrzeniową, była to samowola, ale głód zmusił nas do takiego działania, bo nikt o nasze wyżywienie się nie troszczył, musieliśmy więc radzić sobie sami.
Roman Domański

 

Na zdjęciu odział Armii Krajowej w lesie

Reklama