Przaśny, ale własny

0
barcickim.jpg
Reklama

Na brzeskim podwórku kampania przedwyborcza nabiera rumieńców, a jeden z kandydatów od pewnego czasu cieszyć się może bardzo szerokim poparciem. Szerokim i wysokim, jak urząd prawie bezpartyjnego burmistrza, który sam przyznaje, że nie wie, czy formalnie członkiem Platformy jest, czy nie. Po publicznie udzielonym poparciu dla kandydata na posła z ramienia partii obrażalskich już takich wątpliwości mieć nie powinien.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

Od lat słychać głosy sugerujące, że posiadanie własnego posła niesie ze sobą ogromne korzyści, a Brzeg byłby znacznie bardziej kolorowy, gdyby jeden z jego mieszkańców miał mandat i immunitet.  Wiele środowisk stara się pozyskać kogoś znanego i popularnego, kto swoim nazwiskiem zechce wesprzeć listę i zagonić do urn wyborców przekonanych o niezależności, kompetencjach i potencjalnych korzyściach, jakie przyniesie nam rodzimy poseł. Nikt oficjalnie nie przyzna, że mamy tu do czynienia ze zwykłą socjotechniczną zagrywką, a szeregowy poseł nawet partii rządzącej niewiele dla regionu może wskórać. Przede wszystkim dlatego, że każdy komitet wyborczy liczy na to, że to właśnie ich kandydat będzie traktowany jako ten ponadpartyjny i brzeski. Partyjni działacze zdają sobie też sprawę z tego, że większość ludzi żyje swoimi własnymi problemami i ma zwyczajnie gdzieś zmagania polityczne kandydatów do Sejmu. Powołanie się na  zupełnie niepolityczny lokalny patriotyzm może wśród gawiedzi wzbudzić zainteresowanie i skłonić ją do odbycia październikowej wycieczki do lokalu wyborczego.
Dariusz Byczkowski wspominał w swoim wywiadzie udzielonym Panoramie, o tym, że marzy mu się pozycja reprezentanta powiatu, a nie tylko swojego PiS-u. Ten banał jest raczej typowy dla przedwyborczej retoryki i pewnie nikt spoza żelaznego elektoratu partii Kaczyńskich nie dałby się na to nabrać, gdyby nie argumenty Wojciecha Huczyńskiego, który ostatnio oficjalnie poparł dyrektora  jednego z brzeskich ogólniaków. Burmistrz był tak przekonujący, że sam przez moment uwierzyłem, że bez Byczkowskiego na Wiejskiej dosięgnie nas pewnie jakaś katastrofa. Nie reprezentuje nowy sprzymierzeniec pisowego kandydata żadnej partii i wypowiada się z troską o losach miasta, któremu szefuje. To musi wzbudzić zaufanie. Tym bardziej, że kandydat, o którym mowa jest znany i lubiany, a cała reszta innych z naszego grajdołka to ludzie „no name”. Gdybym był złośliwy, to przypomniałbym burmistrzowi sytuację sprzed lat, kiedy to pewien kandydat „no name” zdobył stołek burmistrza głównie dzięki barwom, z jakich startował.
Smutna prawda jest taka, że brzeski kandydat PiS jest co prawda znany u nas, miałby nawet pewnie szansę na mandat, gdyby go koledzy z Opola wyżej na liście umieścili, ale w Sejmie za chińskiego boga nie przeskoczy takich tuzów PiS, jak Hofman, Brudziński, Kurski i inne gwiazdy wianuszkiem otaczające Słońce Żoliborza, genialnego i wszechwładnego prezesa Kaczyńskiego. Małe są też szanse na powrót szanownego i milusiego szefa PiS do władzy. Gdyby mieszkańcem Brzegu był Mick  Jagger i zgodziłby się startować do Sejmu z listy PiS, to niewątpliwie mandat by zdobył nawet z tak odległego miejsca, jakie zajmuje Byczkowski. W Sejmie jednak Jagger przestałby być Jaggerem, a zostałby kolejnym żołnierzem najjaśniejszego prezesa potrzebnym tylko do głosowania zgodnie z partyjnym poleceniem. Nie inaczej jest w PO. W najnowszym numerze „Wprost” K. Kutz zwierza się, jak znany i szanowany reżyser, który ma zamiar pracować na rzecz swojego regionu – Śląska, zostaje zdegradowany do poziomu maszynki do głosowania surowo karanej za każdy przejaw niesubordynacji.  
Jeżeli ktoś sądzi, ze Byczkowski jest twardszy od Kutza, a PiS bardziej demokratyczny od PO, to z czystym sumieniem może postawić krzyżyk przy „ponadpartyjnym” kandydacie na liście PiS.
Marcin Barcicki

 

Reklama