Jestem legendą, czyli koronawirus w Warszawie – felieton brzeżanina z Warszawy

0
Foto: https://wio.waw.pl
Reklama

W związku z naszym apelem, w którym zachęcaliśmy wszystkich naszych czytelników do dzielenia się swoimi opiniami, refleksjami i spostrzeżeniami, do przesyłania felietonów, artykułów, innych tekstów czy nawet filmików i zdjęć na temat epidemii i tego co dzieje się w związku z tym tematem w Brzegu ( i nie tylko) otrzymaliśmy felieton od naszego czytelnika – brzeżanina z Warszawy. Poniżej jego pełna treść. 


Jestem legendą, czyli koronawirus w Warszawie

Nigdy nie będziesz kroczył sam – zapewniają słowa piosenki musicalu Carousel z 1945 roku, rozsławione przez kibiców piłkarskiej drużyny z Liverpoolu. Gdy przeprowadzałem się ponad 4 lata temu z Brzegu do Warszawy, przechadzając się po stolicy za prawdziwość tych słów dałbym sobie obciąć rękę. No i co? No i dzisiaj nie miałbym ręki…

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

Gdy wychodzę wieczorem z psem, mam wrażenie, jakbym się znów przechadzał Oławską po zamknięciu ostatniego sklepu. Najbardziej zaludnione miasto w Polsce po 13 marca w ogóle takiego nie przypomina. Mogę sobie krzyknąć: Stal brzeska pany, żółto – niebieskie szatany! I nikt mi w pysk nie da, bo nie ma komu. Odnoszę wrażenie, że jestem tu tylko ja i pies, i czekająca na mnie w domu dziewczyna. No i może jeszcze posterunek policji, kierowcy komunikacji miejskiej, i dostawcy pizzy. Ci ostatni są na wagę złota.

W piątek 13 marca zamknięto w Warszawie trzy stacje metra, po tym jak jeden z podróżujących poczuł się źle i zaalarmował obsługę metra. Wrócił z Londynu. Przybyli na miejsce medycy oraz inspektorzy sanepidu stwierdzili, że trzeba zdezynfekować przystanek, na którym podjęto podejrzanego o zarażenie koronawirusem. Zamknięto trzy stacje.

Od tamtej pory w metrze jest pusto. Zresztą w tramwajach też. Pod względem komfortu podróży komunikacją miejską w Warszawie, korzystając z niej przez 4 lata, miałem wrażenie, jakby niewiele się zmieniło od czasu niemieckiej okupacji. Na co dzień, jak nie wsiadasz na pierwszych dwóch – trzech stacjach, przystankach, to potem możesz zapomnieć o miejscu siedzącym. Ba, po czwartym – piątym przystanku trudno nawet stać, zwłaszcza w godzinach szczytu. Teraz, od czasu wybuchu koronawirusowej paniki, jako że nie mam auta, zastanawiam się, czy lepiej podróżować po mieście uberem z własnym kierowcą, czy „moim własnym” tramwajem. Jeździ nimi tak mało ludzi, że zachowanie zalecanej przez służby epidemiczne 1 – 1,5 m odległości nie stanowi problemu. Czasem składy jeżdżą całkiem puste.

Wiadomość gruchnęła w czwartek 12 marca. Przeciek od znajomej, która ma znajomą w radzie miejskiej Warszawy: „W piątek o 15:00 zamykają miasto, nie wyjedziesz, ani nie wjedziesz z powrotem”. W tym momencie prawdopodobnie połowa Warszawy spakowała torby i wyjechała do rodzinnych domów. Bo tak strzelam, mocno na oślep, podejrzewając po tych paru latach życia tutaj, ze 70% pracujących w Warszawie to tzw. słoiki. Takie domniemania narzucają piątki przed weekendami, ferie i święta, kiedy zamiast jechać do pracy uberem 30 minut, jadę 20, bo ulice są wyludnione i korków nie ma. W erze koronawirusa trasę do pracy mogę pokonać nawet w 15 minut. Ot, taka mała nagroda od epidemii.

Tak więc, w piątek 13-ego w pracy było już 2/3 składu. Ale Warszawy nie zamknięto, i w poniedziałek trzeba było do stolicy wszystkim wracać. No nie wszystkim. Po ogłoszonym stanie zagrożenia epidemicznego i niedzielnych wystąpieniach przed kamerami rządzących, wieczorem część pracowników dostała smsy z informacją, o skierowaniu do pracy zdalnej. Który szef nie zrobił tego w niedzielę wieczorem, zrobił zapewne w poniedziałek w firmie. Wstawił alkoholowy płyn dezynfekujący na wejściu i w toaletach, zwołał zebranie, rozdzielił zadania, i kogo mógł odesłał do pracy z domu.

Jeszcze w międzyczasie wypłynęła elektryzująca plotka. Ponoć na Bemowie, na lotnisku, od czwartku zbierały się wojska. Mundurowi mieli zamknąć granice stolicy i jak w stanie wojennym na czujkach po całym mieście rozsianych z bronią stawać.

Cóż, mimo że do tego nie doszło, obecna sytuacja w stolicy, troszeczkę stan wojenny z 81 przypomina. Ludzi na ulicach tak mało, że wydaje się, jakby na jednego warszawiaka na horyzoncie jeden policjant przypadał.

Część chodzi w maskach, część ma większy dystans do wirusa, i tak jak ja porusza się po mieście sauté, bez zabezpieczenia. Co ciekawe, jak byłem w Makro, to nie warszawiacy – Polacy w maskach chodzili, a warszawscy Azjaci. Podobnie skuterowo – rowerowi rozwoziciele jedzenia. Głównie z Indii, czy Pakistanu się wywodzący – u tych, prócz masek, niekiedy rękawiczki gumowe w uzbrojeniu dostrzegłem. To w sumie oni tu największą robotę teraz odwalają, bo Warszawiaki głodne by były, gdyby nie żarcie na dowóz. Specustawa antykoronawirusowa wprowadziła restauracjom zakaz przyjmowania klientów, ale na wynos i dowóz zamówić można. Nie tylko to wygodne, ale i od wariactwa uciec pomaga, bo zwłaszcza w pierwszych dniach ogłoszonej paniki, z pólek sklepowych ryże i rolki papierów zniknęły.

Co osobiście mnie zaskoczyło – alkohol na pólkach był i jest w dostatku. Ja sam dla kurażu mały zapas dezynfekcyjny zrobiłem. A w czwartek wieczorem 12 marca w szaleństwie powszechnym uczestniczyłem. Dostałem wiadomość: leć do sklepu, bo o 20.00 zamkną i będzie kwarantanna. Ani w sklepie dużej sieci mięsa nie znalazłem, ani też w średniej. Szczęśliwie, jeszcze o mały osiedlowy sklepik zahaczyłem, Tam pani również mnie zasmuciła mówiąc: „Mięsa nie mam, no chyba, że zmrożone”. No i pomroziłem.

W długiej kolejce do kasy, tuż przy niej śmiać się zacząłem i nie mogłem przestać. Bo tak jak zawsze przy kasach w sklepach: lizaki, papierosy, chusteczki, batoniki, czy prezerwatywy – ku pamięci, dla niezapomnienia, na wszelki wypadek, artykuły pierwszej potrzeby stoją, tak po raz pierwszy w mym życiu zobaczyłem buteleczki miniaturowe 50 ml spirytusu ratyfikowanego. Tak tak, o tym do spożycia mowa, co zawsze był zielono – białą naklejką oznaczony. Nawet nie wiedziałem, że takie malutkie spirytusiki robią. Polska walczy z koronawirusem, a że alkohol wysokoprocentowy podobno paskudztwo zabija …

Smutno trochę, bo i kina zamknięte, i do teatru nie pójdę. Na Legii też żadna raca nie płonie. Klatki schodowe na wejściach kartkami z ofertą pomocy starszym oklejone, a w windach zalecenia administracji, aby w okresie kwarantanny dzieciom zabawę na podwórkach i placach ograniczyć. Lecz gdy tak samotnie wieczorem z psem się po Woli przechadzam, to się uśmiecham. Film taki z Willem Smithem „I’m legend” sobie przypominam. W nim wirus cały świat zabił, a Will, jako jedyny ocalały, przechadzał się ze swoim psem po pustych ulicach Nowego Jorku. No i uśmiecham się, bo jak sobie przypomnę, to on tam na końcu szczepionkę na tego wirusa co światem zawładnął wynalazł…

BOND
Foto: https://wio.waw.pl

Reklama